wtorek, 29 grudnia 2020

Rozdział 27

 Dostanie się do świątyni okazało się trudniejsze niż przypuszczaliśmy. Przede wszystkim lokalizacja „granica ukraińsko—białoruska” była dość ogólna. Po drugie, nawet po zawężeniu obszaru poszukiwań za pomocą skomplikowanych urządzeń Isaaca, zostawał dość spory obszar po środku niczego. Wykombinowanie, jak znaleźć się w pobliżu świątyni, zajęło nam pół nocy i wymagało skorzystania z programu tłumaczącego miejscowy dialekt rosyjski. Dopiero gdy zegar wskazał czwartą nad ranem, nasze telefony zabrzęczały, a na mailach pojawiły się trzy bilety na lot do Monachium. Czekały nas trzy przesiadki, a potem niepewna podróż rosyjską komunikacją miejską. 

Rozkosznie, nieprawdaż? 

Większość podróży przespałam, trochę na siłę. Za każdym razem, gdy zamykałam oczy, liczyłam, że znów zobaczę Ezékiéla. Jednak chłopak milczał. Podobnie mama. Żadne z nich się nie odezwało. Zniknął głos w głowie i tajemnicze sny. Zaczynałam nawet mieć wątpliwości, czy w ogóle to wszystko wydarzyło się naprawdę. 

Nadal nie powiedziałam Walterowi i Pretty o mamie. Sama do końca nie wiedziałam dlaczego. Może bałam się, że mnie wyśmieją? Albo stwierdzą, że zwariowałam? A może dlatego, że ta dziwna rozmowa była taka… moja. Prywatna. Wręcz intymna. Była czymś, co dzieliłyśmy tylko we dwie. 

Gdy ma się piątkę starszego rodzeństwa, każda taka chwila jest na wagę złota. 

— Dlaczego ci cholerni czarodzieje nie mogli siedzieć na tyłkach?! — jęknął Walt, gdy o szóstej rano staliśmy na dworcu autobusowym w jednym z ukraińskich miasteczek. — Zamiast, jak normalni ludzie, trzymać się jednego kraju, no może kontynentu, to nie, oni będą rozrzucać swoje świątynie po całym świecie. No i po co, powiedzcie mi, po co im to było?!

Przewróciłam oczami. Od kilku godzin, na każdym przystanku, Walter nie robił nic innego, tylko narzekał. Z jednej strony było to trochę irytujące, z drugiej stanowiło dowód, że mam do czynienia z moim rodzonym bratem. Że choć w ciągu tych kilku tygodni jakby dojrzał, a jego spojrzenie stało się dziwnie poważne, to zachował cząstkę Waltera, którego pamiętałam — wiecznego nastolatka. 

— Może jest w tym jakiś sens? — Pierrette potarła dłonią zmęczone oczy. — Oh, daj spokój, będziesz się zastanawiał później, jak już uratujemy świat. 

Walter tylko prychnął kpiąco, a ja uśmiechnęłam się pod nosem. Ratowanie świata. Wspaniała misja, prawda? 

Tak, o swoim planie też im nie powiedziałam. Nie potrafiłam. Zresztą, gdyby się dowiedzieli, zrobiliby wszystko, by mnie powstrzymać. Choć przecież doskonale rozumieli, że to jedyne wyjście. 

Westchnęłam głęboko i zerknęłam na telefon. Pod pretekstem pomocy w misji, zgrałam sobie wszystkie księgi i notatki Ezékiéla. Gdy nie spałam, szukałam czegoś, co pomogłoby mi dokończyć swoją misje. Miałam dwie wersje planu. Wersja A zakładała, że znajdę rozwiązanie, które sprawi, że nikt, za wyjątkiem mnie, nie ucierpi. Wersja B była łatwiejsza, wiązała się z umiarkowaną ofiarą osób postronnych, ale przynajmniej ratowała świat i grała Zakonowi na nosie. 

Autobus podjechał, kołysząc się na wszystkie strony i wydając z siebie dźwięki, przypominające konające walenie. Przezornie usadowiliśmy się na samym tyle, z dala od rozchichotanych nastolatek w farbowanych włosach i plotkujących staruszek. Znów próbowałam zasnąć, ale pojazd podskakiwał na każdej dziurze, sprawiając, że moja głowa obijała się o twardą szybę. Wyciągnęłam komórkę i na ekranie wyświetliłam tłumaczenie ksiąg. Wolałam nie włączać hologramu, by nie wzbudzać podejrzeń. 

W książkach, które znalazły bliźniaki, było mnóstwo opisów różnorakich rytuałów. Większość pozwalała uzdrowić nawet najbardziej chorego człowieka, wzmocnić swą moc przy pomocy zaklęć lub zapewnić długowieczność. Nieliczne odnosiły się do użycia rozproszonej energii lub tej, ukrytej w innym czarodzieju. 

Ale żadne nie zawierały sposobu na spacyfikowanie błędu. 

Zrezygnowana oparłam się o zagłówek. Wyjechaliśmy z miasta i teraz powoli sunęliśmy przez pola i zaniedbane wioski. Nigdy nie byłam w tej części Europy. Mogłabym uznać tę wycieczkę za ciekawą, gdyby nie cel naszej podróży. 

— Myślisz, że ktoś z nich wie? — zapytała nagle Pierrette. 

Odwróciłam się do niej zdezorientowana, nie bardzo rozumiejąc, o czym mówi. 

— No wiesz, o magii. Czy niektórzy zwykli ludzie też wiedzą? Przecież takiego sekretu nie można ukrywać w nieskończoność — wyjaśniła.

Przypomniałam sobie miasto Shaadvala. Żyli tam zarówno czarodzieje, jak i ludzie niemagiczni, którzy przysięgli dochować sekretu. W zgodzie, harmonii, pracowali, zakochiwali się, zakładali rodziny. Kto wie, może od wieków magia istniała między nami, tylko po prostu nie byliśmy wstanie jej dostrzec? 

— Dużo nad tym myślałam — kontynuowała Pretty. — Ludowe baśnie i podania często mówią o dziwnych, nadprzyrodzonych zjawiskach, czarownicach, wróżkach. Mity, legendy… Może naprawdę jest w nich ziarnko prawdy? 

Wzruszyłam ramionami. Nie widziałam sensu w takim gdybaniu. Magia istniała. Koniec kropka. I wcale nie była taka fajna, jak opisywały ją bajki dla dzieci. 

Pierrette nie zamierzała jednak odpuszczać. Upewniła się, że Walter śpi, a potem wyjęła z plecaka notes Ezékiéla. Każde z nas posiadało kopię jego tłumaczenia, ale to ona trzymała oryginał. Tak po prostu wyszło. 

Przez ułamek sekundy chciałam jej go zabrać. Powstrzymałam się. Czekałam na to, co powie. 

— Myślę, że twój chłopak myślał podobnie. Badał mitologię azjatycką. Szukał czegoś, co mogłoby być powiązanie z błędami. 

— I co? Znalazł? — zapytałam, usilnie starając się ignorować trzepotanie serca, wywołane samą sugestią, że Ezi mógłby być moim chłopakiem. 

Nie teraz, Michi, nie teraz. 

— Poznał historię z wschodniej południowej Azji. Podobno pewien biedny mag zakochał się w dziewczynie, która potem zginęła w napadzie rabusiów na wioskę. Postanowił cofnąć się więc w czasie, by ją uratować. Z ich związku narodził się chłopiec o potężnej mocy, silniejszy niż jakikolwiek czarodziej w historii. 

— Był błędem — mruknąłem. 

— Dokładnie. — Pierrette przytaknęła nerwowo. — Był tak potężny i tak niebezpieczny, że inni czarodzieje postanowili go zgładzić. Gdy jego matka o tym usłyszała, popadła w obłęd. Ojciec  zaś, choć kochał swą żonę i syna, wiedział, że ich istnienie zagraża światu. 

Nerwowo poruszyłam się na krześle. Wiedziałam, że zaraz usłyszę to na co czekałam. Zadrżałam na samą myśl, że jedynie kilka sekund czeka mnie od poznania swojego przeznaczenia. 

— Udał się więc na drugi kraniec ziemi, wszedł na schody ku niebu i tam, oddał swego syna w ofierze, by cofnąć swe decyzje. Ziemia zatrzęsła się, a świat zapłonął ogniem. Czarodziej stracił przytomność, lecz obudził się w świecie, w którym nie pamiętał, że kiedykolwiek miał rodzinę. Ani on, ani jego żona nie cierpieli już więcej. 

Skrzywiłam się mimowolnie. Historia nie należała do najpiękniejszych, ale na swój sposób kończyła się dobrze. Na końcu nikt nie cierpiał. 

— Czy Ezi wspomina, o który rytuał chodzi? — rzuciłam, udając umiarkowane zainteresowanie. 

— Niestety nie — Pretty westchnęła z rezygnacją. — Zresztą i tak byśmy z niego nie skorzystali. Nie zamierzamy wymazywać cię z historii, jesteś przecież naszą siostrą, co nie? 

Uśmiechnęłam się krzywo. Znów wyjrzałam przez okno, kończąc rozmowę. Autobus nadal miarowo podskakiwał na wybojach. Dziurawa droga prowadziła mnie prosto do celu. 

Bo choć słowa Pierrette były piękne, to wiedziałam, że przeznaczenia nie da się uniknąć. 


***


Okej, zacznijmy od tego, że od teraz oficjalnie zacznę poświęcać więcej czasu Isaacowi i jego pracy. Naprawdę, człowiek, który w końcu wymyśli, jak się teleportować bez użycia magii, zasłuży na dożywotni zapas czekolady. Serio. Bo autobusy to zło. Samoloty też. O pociągach nie wspominając. 

Podróż ukraińskimi drogami wydawała się ciągnąc w nieskończoność. Choć połowę przespałem, to i tak wysiadłem nieprzyzwoicie wręcz zmęczony. Wypiłem dwa kubki słabej kawy, a potem jeszcze całą butelkę wody, próbując pozbyć się nieświeżego smaku w ustach. 

— To co robimy? — zapytała Pretty, gdy autobus odjechał, a my zostaliśmy sami pośrodku niczego. Jako jedyna wydawała się w ogóle nie być zmęczona podróżą. Zaciskała palce na ramiączkach plecaka z butlą, a jej zdeterminowany wzrok skanował otoczenie. 

— Szukamy bariery? — zaproponowałem bez większego przekonania. — Jeśli chłopaki są przetrzymywani gdzieś niedaleko, to pewnie otaczają ich silne bariery ochronne. 

Dziewczyny zgodziły się bez większych protestów. Ruszyliśmy w stronę granicy, opuszczając małą wioskę. Nie spotkaliśmy po drodze żadnych ludzi. Byliśmy jedynymi, którzy wysiedli na tym przystanku i pewnie jedynymi ludźmi w promieniu kilku kilometrów. 

— Nie wydaje wam się to trochę dziwne? — zapytała cicho Michelle. — Ja wiem, że jesteśmy na kompletnym zadupiu, ale jednak… jakby w powietrzu coś wisiało. 

Jej słowa uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Na początku chciałem zaprzeczyć, powiedzieć, że przesadza. Ale potem dotarło do mnie, że ma trochę racji. Z góry uznałem, że brak ludzi we wsi jest czymś zupełnie normalnym. Że może po prostu wszyscy siedzą w domach albo pojechali do większego miasta do pracy. 

Jednak, gdy skupiłem się bardziej zrozumiałem, że to nie jest normalne. Nie było słychać nie tylko ludzi, ale i zwierząt. Żadnych skrzeczących kur, szczekających psów. Żadnego stukania przestawianych na kuchence garnków, skrzypienia otwieranej bramy. Na drzwiach małego sklepiku wisiała tabliczka „Otwarte”, ale w środku nie było widać żadnego ruchu. 

Za to z każdego kąta, zza każdego domu i z każdego odpływu w chodniku wydawała się sączyć dziwna energia. Powoli oplatała nasze ciała niczym niewidzialna pajęczyna. 

— Tu naprawdę nikogo nie ma — wychrypiałem. — Zupełnie nikogo. 

Pierrette głośno przełknęła ślinę. 

— Wymarła wieś. 

— Myślicie, że to sprawka Zakonu? 

— Możliwe. Znaczy, że jesteśmy blisko. 

Szliśmy dalej. W końcu minęliśmy ostatni dom. Skręciliśmy z dziurawego asfaltu, w wąską, polną ścieżkę prowadzącą do lasu. Robiło się coraz zimniej, a na horyzoncie zaczynały pojawiać się ciemne chmury. 

Doszliśmy do granicy lasu, gdy poczułem, że energia zaczyna się zmieniać. Robiło się coraz gęstsza, aż w końcu znów zderz Dziewczyny też to zauważyły. Michelle przystanęła, zmarszczyła brwi, a z jej ust wyrwało się ciche syknięcie. 

— Zaczekajcie. 

Zatrzymaliśmy się. Michi zagryzła wargę. Wyglądała tak, jakby kogoś słuchała. Co rusz to kiwała głową, to przewracała oczami. Przyglądaliśmy się zaintrygowani. W końcu prychnęła i z irytacją kopnęła najbliższy kamień. 

— Idziemy — warknęła po czym jak gdyby nigdy nic weszła do lasu. 

Wymieniliśmy z Pierrette zaskoczone spojrzenia. Przecież to było niemożliwe… 

A jednak. Gdy poszliśmy za Michelle, nie stanęła nam na drodze żadna bariera. Bez problemu weszliśmy do lasu. Znów czuliśmy tę samą energię co w wiosce, ale nie próbowała nas ona powstrzymywać. Wręcz przeciwnie, miało się wrażenie, że wręcz akceptuje naszą obecność. Co już samo w sobie było bardzo dziwne. Wahałem się, czy uznać to za dobry, czy zły znak. 

Po jakimś kwadransie las zaczął się przerzedzać, by na końcu zamienić się w olbrzymią polanę. Na jej środku stał budynek, bliźniaczo podobny do tego w Norwegii. 

Zatrzymałem siostry ruchem ręki. Ukryliśmy się za krzewami. 

— Na dachu są strażnicy — wyjaśniłem. — W oknach i przy bramie pewnie też. Drugi raz nie dadzą się wykiwać. Nie wejdziemy niezauważeni. 

Pretty z zainteresowaniem przekrzywiła głowę. 

— Gdybyśmy wiedzieli, gdzie są chłopcy, może udałoby nam się opracować jakiś plan. Wiecie, odwrócenie uwagi, dywersja, czy coś podobnego. 

Zacisnąłem zęby. Jeszcze raz uważnie przyjrzałem się bazie. Niesamowite, jak w środku lasu udało im się ukryć tak ogromny budynek. Magia, choć przerażająca, naprawdę robiła wrażenie. 

— Ezékiél jest pod drugiej stronie — powiedziała nagle Michelle. — Razem z Mateuszem. W piwnicy. Ale nie ma świetlików. Przy drzwiach jest trzech strażników. Na cele nałożono zaklęcia alarmujące. 

— Skąd to wiesz? — zmrużyłem podejrzliwie oczy. 

Speszyła się, odwróciła wzrok. Mruknęła pod nosem coś, co niepokojąco przypominało „Idiotka”. 

— Powiedzmy, że czuję takie rzeczy — wyjaśniła w końcu. 

Podzieliła się z nami planem. Był zarazem szalony, jak i zaskakująco przemyślany. Zakładał taktyczne odwrócenie uwagi, atak z zaskoczenia i szybki odwrót. Początkowo byłem do niego sceptycznie nastawiony. Za mało konkretów, za wiele gdybania. Wszystko opierało się na zaskakującej pewności Michelle, że jej magia jest potężniejsza niż przypuszczamy. Co z tego, że włada nią od niespełna trzech dni. Magia to magia, nieprawdaż? Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. 

No dobra, prawda była taka, że za pierwszym razem stanowczo zaprotestowałem przeciw wdrożeniu planu w życie. Nie chciałem zginąć w tak żałosnych okolicznościach. 

— Zaufaj mi — powiedziała wtedy Michelle, zmuszając, bym spojrzał jej w oczy. — Po prostu mi zaufaj.

Już chciałem zaprotestować, gdy poczułem to. Energię. Zupełnie inną niż ta, która towarzyszyła członkom Zakonu. Otaczająca nas magia była niczym powiew wiosennego wiatru, świeża morska bryza, śpiew ptaków. Pełna uśmiechu lekkości, nadziei. Wypełniała serce i sprawiała, że człowiek wierzył w szczęśliwe zakończenie. 

— To twoja magia? — wypaliła Pretty. — Już ją czułam. W Norwegii. Tuż przed atakiem. 

Michelle zawachała się. Przez jej twarz przemknął cień zakłopotania. Odwróciła wzrok, nerwowo wyginając palce. 

— Ta, można tak powiedzieć — burknęła. — Coś ci wtedy podpowiedziała? 

— Że mamy atakować. I że ktoś nam pomoże. To atakowałaś strażników?

Znów zakłopotanie. Miałem wrażenie, że Michi coś przed nami ukrywa. 

— Mniej więcej. Znaczy, nieświadomie. Magia jakby sama… sama robi co chce. Kontroluję ją w niewielkim stopniu. 

Zmarszczyłem brwi. Czułem, że nie mówi całej prawdy. Że cały czas musi gryźć się w język, by nie powiedzieć kilku słów za dużo. 

Nie było jednak czasu, by ją przycisnąć. Jednym spojrzeniem zakończyłem temat. Najważniejsze, że Michelle miała magię, która mogła nam pomóc. 


***


— Jesteś pewna, że sobie poradzisz? — zapytałam, z powątpiewaniem przyglądając się Michelle. — Sama mówiłaś, że jeszcze nie do końca opanowałaś swoją magię… 

— Wiem co robię — przerwała mi stanowczo. — Odrobina zaufania, okej? 

Zacisnęłam usta. Stałyśmy pośród drzew po drugiej stronie budynku, ukryte, przynajmniej na razie, przed wzrokiem strażników. Czekałyśmy na sygnał Waltera, który miał odwrócić uwagę czarodziei. Miał dwa blastery i wystarczająco głupich pomysłów, by zająć ich na kilka cennych minut. 

Tak, ta część planu była dosyć logiczna i miała spore szanse się udać. Niestety nasz fragment zakładał, że będziemy mieć naprawdę dużo szczęścia. 

— Pamiętasz, co mamy robić, prawda? — Michelle upewniła się poraz tysięczny. — Walt robi rozróbę, biegniemy do ściany, przenoszę nas, ratujemy chłopców, a potem uciekamy, gdzie pieprz rośnie. Dasz radę? 

Przewróciłam oczami. Odrobina zaufania, nieprawdaż? Rozumiem, że z butlą z tlenem wyglądałam trochę jak ofiara losu, ale nie przesadzajmy. W ostatnich tygodniach wielokrotnie udowodniłam, że do ucieczki sprawność fizyczną mam wystarczającą. Tak, poradzę sobie, naprawdę. 

Ale nie odpowiedziałam. Jedynie nieznacznie kiwnęłam głową. Wzrok utkwiłam w niebie. Słońce wisiało wysoko. Powoli zbliżały się wiosenne upały. 

Nagle niebo przeszyły dwa, fioletowe promienie. Michelle chwyciła mnie za rękę, ciągnąc w stronę budynku. W ciągu kilku sekund znalazłyśmy się przy ścianie. Przylgnęłyśmy do niej plecami. Z oddali dochodziły do nas nerwowe pokrzykiwania strażników. Michi ścisnęła moją dłoń. Zamknęłam oczy i zmarszczyła czoło. Na jej skroni pojawiły się kropelki potu. 

— Michi…

Nie dokończyłam. Dziwna energia zacisnęła się wokół mnie niczym lina, na moment odbierając dech. Jęknęłam, desperacko próbując złapać powietrze. Świat wydawał się wirować, a obraz powoli rozmywał się. 

Wszystko zniknęło tak nagle, jak się pojawiło. Nie stałam już jednak na polanie, lecz w ciemnym, wilgotnym korytarzu. Pod sufitem słabo migotała żarówka, a ze ścian odchodziła stara tapeta. Obok mnie Michelle pocierała palcami czoło, jakby próbując przywrócić sobie zdolność logicznego myślenia. 

— Udało się? — wydukała nieprzytomnie. 

Uśmiechnęłam się szeroko. Już chciałam odpowiedzieć, gdy usłyszałam przytłumione krzyki. Pociągnęłam więc tylko Michelle w głąb korytarza. 

Nie miałam pojęcia, skąd wiedziała, gdzie jest cela chłopaków. Jednak po kilku zakrętach stanęła gwałtownie. 

— Zaczekaj — syknęła. Wyjrzała zza załomu korytarza. Potem wyciągnęła rękę i znów zmarszczyła czoło. — Dobra, droga wolna. 

Wysunęłam się ostrożnie. Okazało się, że przed celą nikt na nas nie czeka, no chyba, że liczymy zemdlonych strażników. 

Cóż, fajnie jest mieć siostrę czarodziejkę. 

Otwarcie zamka okazało się dla Michelle bułką z masłem. Po prostu wysadziła drzwi w powietrze. Gdy kurz opadł, naszym oczom ukazała się cela bliźniaczo podobna do tej w Norwegii, tylko bez świetlika. I łańcuchów. Tak naprawdę była zupełnie pusta, za wyjątkiem postaci skulonej pod przeciwległą ścianą. 

— Mateusz!

Momentalnie znalazłam się przy mężczyźnie. Odgarnęłam z jego czoła pojedyncze kosmyki przydługich już włosów i próbowałam spojrzeć w oczy. 

— Penny? — wychrypiał słabo. 

— Tak, to ja, już wszystko w porządku, już jesteś bezpieczny. 

Jęknął przeciągle. Wyglądał przerażająco. Był blady jak ściana, włosy miał sklejone od zaschniętej krwi, a prawe oko w całości pokrywała opuchlizna. Trząsł się jak w febrze, choć w celi wcale nie było zimno. 

— Jak… jak nas znalazłyście?

— To teraz nie ważne — wtrąciła się Michelle. — Gdzie Ezekiel? 

Mateusz odwrócił głowę. 

— Nie wiem — wydukał. — Zabrali… zabrali go jakiś czas temu. Próbowałem ich powstrzymać, ale tylko… tylko mnie pobili… — głos mu się załamał. Odruchowo objęłam go ramionami i zaczęłam uspokajająco gładzić po głowie. 

Zerknęłam na Michelle. Była prawie tak blada jak Mateusz. Widziałam, że z trudem powstrzymuje się, by nie odwrócić się na pięcie i nie pobiec szukać Eziego. 

Ale nasz plan tego nie przewidział. Nie mieliśmy wystarczająco czasu. 

— Wiejemy — stwierdziła w końcu, odwracając się na pięcie. 

— Ale Ezi… 

— Wrócimy po niego później. 

Nie mam pojęcia, kto był bardziej zaskoczony — ja czy Mateusz. Posłusznie wykonaliśmy jednak polecenie Michelle. Na szczęście Mateusz mógł chodzić, choć przy każdym kroku, z jego ust wyrywał się syk bólu. 

W końcu dotarliśmy do tego samego miejsca, w którym się pojawiłyśmy. Michelle chwyciła nas za ręce. Za nim jednak znów się teleportowaliśmy, spojrzała mi prosto w oczy i zapytała: 

— Pamiętasz, jaki jest plan?

Zaskoczona zmarszczyłam brwi. 

— Wydostajemy się, łapiemy Waltera, a potem przenosisz nas w jakieś bezpieczne miejsce. 

— Dokładnie — kiwnęła głową. — I tego się trzymajmy. 

Nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale w jej oczach dostrzegłam taką determinacje, że nie odważyłam się protestować. Jedynie przytaknęłam pospiesznie. Walter nie mógł odwracać uwagi zbyt długo. Nie miałyśmy czasu na dyskusje. 

A potem kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Coś huknęło, w korytarzu pojawili się strażnicy, świat zawirował. W ostatniej chwili ścisnęłam ramię Mateusza. 

Gdy ponownie otworzyłam oczy, zamarłam. Nie znajdowałam się na polanie, tak jak przypuszczałam. Zamiast tego stałam na środku niedużego pokoju. Obok mnie powoli dochodzili do siebie Walter i Mateusz. 

— Co się stało? — wychrypiał, z trudem podnosząc się z podłogi. 

Nie odpowiedziałam. Nadal zdezorientowana, rozejrzałam się wokół. Pod wypłowiałą ścianą stało wąskie łóżko i mała szafa. Za oknem zaczynało się ściemniać. Ciężko było stwierdzić, gdzie jesteśmy, ale otoczenie, choć skromne, wydawało się emanować spokojem. 

Chwilę zajęło, za nim zorientowałam się, kogo brakuje. 

Michelle. 

Nigdzie jej nie było. Nie wiedziałam, jakim cudem, ale wyglądało to tak, jakby nie teleportowała się z nami. 

Był za to Walter, którego przecież nie zdążyliśmy znaleźć. 

— Co się stało? — powtórzył pytanie Mateusz. 

Spojrzałam na Waltera, ale ten tylko wzruszył ramionami. Był równie zdezorientowany. Z jednej strony, wydawało się, że plan wypalił. Uciekliśmy Zakonowi, choć nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. 

Jednocześnie jednak, nieobecność Michelle była cokolwiek niepokojąca. 

— Powiedzmy, że uratowaliśmy ci tyłek — zaczął ostrożnie Walt. 

W skrócie opowiedzieliśmy Mateuszowi przebieg ostatnich dni. Wyjaśniliśmy, jak Michelle udało się skontaktować z Ezékiélem i skąd znaliśmy dokładniejszą lokalizacje siedziby. O dziwo mężczyzna w ogóle nie był zaskoczony historią o śnie. Gdy ją usłyszał, z aprobatą pokiwał głową. 

— Mówiłem mu, że się uda — powiedział. 

Nie dopytywałam, o co chodziło. Wytłumaczyłam nasz genialny, choć wyjątkowo niebezpieczny plan. Przy tajemniczej energii na moment się zawahał. Walter westchnął głęboko, przeczesując palcami włosy. 

— Michi kazała nam zaufać — wyjaśnił. — Nadal nie wiemy, jakim cudem jej magia jest aż tak potężna, co nią kieruje i dlaczego jest w stanie ją kontrolować tylko w niektórych momentach. Ale chyba naprawdę jej plan wypalił. Bądź co bądź, jesteśmy cali i zdrowi. I chyba znajdujemy się naprawdę daleko od Zakonu. 

Jeszcze raz wyjrzałam przez okno. Musieliśmy być w hotelu na obrzeżach jakiegoś miasta. Miasta, które leżało kilka stref czasowych od granicy. W bezpiecznym miejscu. 

I nagle zrozumiałam, co tak naprawdę się stało. 

Michelle chciała wypełnić plan do końca. Została, by ratować Ezékiéla. 

A to oznaczało, że Zakon ma ją na wyciągnięcie ręki. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz