czwartek, 4 marca 2021

Rozdział 29

 Zdecydowanie nie tak miało być. Gdy mama pokazała mi sekretny korytarz, byłam przekonana, że  przed nami prosta droga do ucieczki. Wykiwaliśmy Zakon. Uratowałam Ezékiéla. Czego chcieć więcej? 

Jednak zamiast na wolność, trafiliśmy prosto w łapy Szefowej. 

Kobieta wydawała się w ogóle nie być zaskoczona naszym nagłym pojawieniem się. Jednym ruchem ręki oddzieliła mnie od Ezékiéla. Za nim zdążyłam zareagować, obydwoje siedzieliśmy w klatkach z energii. Próbowałam rozwalić świecące kraty, ale moja magia tylko się od nich odbiła. Uchyliłam się w ostatniej chwili. 

— Naprawdę myśleliście, że dam wam uciec? — prychnęła Szefowa. 

Zacisnęłam pięści. Próbowałam nie okazywać strachu, ale moje serce biło jak oszalałe. Zerknęłam kątem oka na Eziego. Leżał na dnie klatki, a jego pierś ledwo unosiła się przy każdym oddechu. 

— On nic wam nie zrobił — wychrypiałam. — Masz mnie. Wypuść go. Proszę. 

Szefowa roześmiała się szyderczo. 

— Oh, jak uroczo. Chcesz chronić swojego chłoptasia, tak? Niestety, muszę cię zmartwić. Nie jestem litościwa. 

Jęknęłam cicho. Potoczyłam wzrokiem po pomieszczeniu. Przypominało trochę połączenie biblioteki z laboratorium. Pod ścianami poustawiano wysokie regały wypełnione książkami. Na środku stały metalowe stoły, na których pełno było fiolek, menzurek i dziwnych kolorowych płynów. Dostrzegłam nawet przeźroczystą tablice, pokrytą skomplikowanymi schematami. 

— Ale naprawdę, po co ci zwykły czarodziej? — drążyłam dalej temat. — Przecież on się dopiero co uczy! Nawet nie jest dobrze wyszkolony! 

Wiedziałam, że stąpam po cienkiej linie. Szefowa na razie była w sali zupełnie sama, ale przeczuwałam, że za drzwiami czai się cała horda strażników. Albo nawet Zarina. A druga czarownica była zdecydowanie bardziej wybuchowa. Mogła w przypływie szału jeszcze bardziej uszkodzić Ezékiéla. 

Musiałam zyskać na czasie. I liczyć, że mama znów wpadnie na jakiś genialny plan. 

— Wiesz, to trochę nieodpowiedzialne — ciągnęłam. — On nie ma stuprocentowej kontroli nad swoją mocą. Jeszcze się wkurzy i zawali nam sufit na łby. Martwa raczej do niczego ci się nie przydam. 

Szefowej w ogóle moje słowa nie ruszyły. Podeszła do jednej z półek i zdjęła z niej cienką książeczkę, oprawioną w czerwoną tekturę. Otworzyła ją i zaczęła czytać, jak gdyby nigdy nic. 

— Naprawdę, wy śmiertelnicy jesteście bardzo ciekawymi stworzeniami — stwierdziła. — Dla kilku reakcji chemicznych jesteście gotowi poświęcić swoje życie. I jeszcze uważacie to zaś wzniosłe. Komiczne, nieprawdaż? 

Zacisnęłam zęby. Mówiła o miłości. O moim uczuciu do Ezékiéla. Nadal nie wiedziałam, czy je odwzajemnia. Nadal nie wiedziałam, czy przypadkiem nie robię z siebie idiotki. Ale szczerze? Nie obchodziło mnie to. W końcu zrozumiałam, czym różni się zauroczenie od zakochania. Za żadnego innego chłopaka nie byłam gotowa oddać życia. 

Ezékiél był pierwszy. Czułam, że jedyny. 

Nie pomożesz mu. 

Wzdrygnęłam się, znów słysząc mamę. Mówiła pewnie, choć w jej głosie dosłyszałam cień smutku. 

Dlaczego? Zapytałam w myślach. 

Jest za słaby, byś mogła uratować was oboje. Jeśli spróbujesz teleportować tylko jego, jego magia zaprotestuje. Rozszczepi się, gdzieś po drodze. 

Super. Ostatnie czego chciała, to wnętrzności Ezékiéla walające się po całej Europie Wschodniej. 

A gdyby teleportował się sam? 

W mojej głowie pojawiła się pewna myśl. Nic pewnego, raczej luźny pomysł, który podchwyciłam z pop kultury. 

Co masz na myśli?

Mogłabym przekazać mu tyle energii, by był wstanie teleportować się sam. 

Musi pokonać bariery Zakonu. 

Da radę. Wierzę w niego. 

Mama nie zaprotestowała. Uśmiechnęłam się pod nosem. Czyli potrafiłam jeszcze coś wymyślić sama. 

Pozostała jeszcze kwestia samego przekazania energii. Przekonałam się już, że nawet jeśli przeciętnym czarodziejom coś wydawało się niemożliwe, to moja moc skutecznie przełamywała wszelkie granice. Jakby fakt, że byłam błędem sprawiał, że ograniczenia po prostu mnie ignorowały. 

Największym problemem stały się więc klatki. Musiałam jakoś przekonać Szefową, by nas uwolniła. Przynajmniej na kilka sekund. 

— No dobrze, rozumiem, nie puścisz Ezékiéla — powiedziałam z udawaną niechęcią. — Cóż mogłam się tego spodziewać. Dobrze robisz. Prędzej, czy później musiałaś się dowiedzieć. 

Na twarzy kobiety pojawił się cień zaskoczenia. Ha! Miałam ją!

— Liczyłam, że dłużej będziemy wstanie się ukrywać — kontynuowałam. — Sporo się napracowaliśmy, by cię wykiwać. Nie udało się, Gratuluję. 

Widziałam, że jest zdezorientowana, choć próbowała to ukryć. Pewnie gorączkowo myślała, o czym w ogóle mówię. Nie mogła zgadnąć, bo prawda była taka, że wszystko zmyślałam na poczekaniu. Grałam na zwłokę. Musiałam zdekoncentrować szefową, przekonać, by na dosłownie sekundę opuściła bariery. 

— Oj, głupia dziewczyna, głupia dziewczyna. — Szefowa z pobłażaniem pokręciła głową. — Naprawdę myślałaś, że cokolwiek przed nami ukryjesz? Że będziesz wstanie nas przechytrzyć? Jesteśmy Zakon Czerwonego Smoka. Od setek lat polujemy na błędy. Niwelujemy je. Powinnaś być wdzięczna. Wcześniej siałaś zniszczenie, a teraz masz okazję przydać się do czegoś. 

Skrzywiłam się odruchowo. Nie musiała przypominać mi jakie podobno szkody wyrządziły moje narodziny. Doskonale wiedziałam, że muszę zniknąć. Ale na moich zasadach. Zakon mógł sobie swoje doświadczenie wsadzić w odwłok. Michelle Antiga nie da się tak łatwo wykorzystać. 

— Zawsze warto spróbować — rzuciłam zadziornie. — Choć szkoda, że wasze bariery są takie słabe. — Zlekceważeniem potoczyłam wzrokiem po klatce. 

To był blef. Wyjątkowo desperacki, ale miał szansę wypalić. Uniosłam ręce i wystrzeliłam kilkanaście promieni w kraty. Odbiły się. Jednocześnie utworzyłam wokół siebie tarczę ochronną, pulsującą słabym światłem. Z zewnątrz musiało to wyglądać tak, jakbym zamieniła się w olbrzymią kulę, która rozwali klatkę w drobny mak. 

— Nie!

Szefowa w kilku krokach znalazła się obok. Podniosła ręce. Wzmocniła kraty. 

Tyle wystarczyło. Rozproszyła się. 

Cela Ezékiéla zniknęła z cichym pyknięciem. Skupiłam w sobie całą energię. Wyrzuciłam ją z olbrzymią siłą. Na ułamek sekundy moje kraty zniknęły. Przeturlałam się po podłodze. Promień Szefowej przemknął centymetr nad moją głową. Schowałam się za regałem. Odnalazłam wzrokiem Ezékiéla. 

— Teleportujesz się! — wrzasnęłam do niego. 

— Co?!

— Teleportujesz się!

A potem wyciągnęłam ręce i wycelowałam prosto w niego. 

To było dziwne uczucie. Jakby ktoś połączył nas niewidzialną więzią, zszył nasze żyły, złączył serca. Słyszałam krew pulsującą mu w żyłach, Czułam ból w klatce piersiowej. Jakbyśmy byli jednym organizmem. Dzieliśmy wszystko. Krew. Oddech. 

Magię. 

— Gdy skończę, uciekaj — wychrypiałam. 

Za nim zdążył zapytać, zerwałam połączenie. Zatoczyłam się do tyłu. Przez ułamek sekundy bałam się, że Ezékiél zignorował moją prośbę. 

Ale, gdy znów uniosłam głowę, jego nigdzie nie było. 

Uciekł. 

Potem zapadła ciemność.  

***

Mieliśmy mało czasu. Od razu zabraliśmy się do pracy. Nie mieliśmy pojęcia, kim była tajemnicza kobieta, ale jej notes okazał się świętym Graalem, Arką Przymierza tudzież brakującym ogniwem. Wybierzcie co chcecie. Najważniejsze było, że dzięki niemu pierwszy raz naprawdę uwierzyłem, że możemy wygrać tę wojnę. Dostarczał nam prawie wszystkich potrzebnych informacji. I naprawdę irytujące było, że nie dostaliśmy go wcześniej. 

Zamknęliśmy się w pokoju hotelowym. Mateusz i Pretty usiedli na łóżku. Ja chodziłem w kołķo, próbując zebrać myśli. Pierrette wyjęła również notatki Ezekiela, byśmy mogli wypełnić luki. Ja czytałem kolejne zapiski, a ona próbowała dopasować je do tego, co już wiemy. 

Dziennik należał do maga imieniem Thomas. Był Anglikiem, który oprócz służby Zakonowi, brał również udział w wyprawach kupieckich. Przemierzył całą Europę, północną Afrykę i większą część Azji. Nie był mistrzem magii i Zakon niespecjalnie zawracał sobie nim głowę. Większość niezbyt długiego życia spędził wśród zwykłych ludzi. Jego dziennik pełen był rysunków chińskich wynalazków, opisów odkryć obcych uczonych czy szkiców dalekich krajobrazów. Fascynowało go życie bez magii. 

Podczas jednej z takich wypraw, gdy dotarł do skromnego, nadmorskiego miasteczka w Grecji, poznał dziewczynę imieniem Agata, córkę miejscowego rzemieślnika. Opisywał ją jako niebywale piękną, nieustraszoną i zdolną. Ponieważ jej ojciec nie miał synów, nauczyła się od niego fachu. Potrafiła naprawić każde urządzenie, a w wolnych chwilach robiła przepiękne mechaniczne ptaki i koniki, które potem rozdawała dzieciom w miasteczku. Podobno wyglądały one niemal jak żywe. Jakby ktoś tchnął w nie magię. 

Thomas zakochał się w Agacie, zresztą z wzajemnością. Porzucił podróż i osiadł w wiosce. Korzystał ze swojej wiedzy i magii, by leczyć ludzi i w ten sposób zarabiał na życie. Rzemieślnik z wielką chęcią dał mu za żonę swoją córkę. 

Przez jakiś czas żyli szczęśliwie. Jednak któregoś dnia Thomas zauważył, że w okolicy pojawia się coraz więcej czarodziejów. Zaniepokoiło go to, lecz nie reagował. 

Po Agatę przyszli w nocy, gdy miasteczko spało. To wtedy okazało się, że jest błędem i nie powinna się urodzić. Thomas nie chciał jednak oddać ukochanej na śmierć. Udało im się uciec i skryć przed członkami Zakonu. Mag wiedział jednak, że nie będą mogli uciekać w nieskończoność. Znał wpływ błędów na wszechświat. Postanowił coś z tym zrobić. 

Kolejne strony zajmował opis wielomiesięcznych prac, badań i doświadczeń. Thomas starał się stworzyć rytuał, który odbierze jednemu człowiekowi energię, by jej miejsce we wszechświecie mógł zająć ktoś inny. Te badania stały się jego obsesją. Pracował dniami i nocami. Agata wspierała go jak mogła, jednak nie wiedziała wszystkiego. 

Thomas zamierzał się poświęcić, by ona mogła żyć. 

Dziennik kończył się zaklęciem, które miało pomóc. Mogliśmy tylko domyślać się, że Thomas dopiął swego. Oddał swoją energię, w zamian za życie ukochanej. 

- Myślicie, że to była ona? - zapytała Pierrette. - Ta kobieta. Że była Agatą? 

Pokręciłem głową. 

- Niemożliwe. Agata żyła sześćset lat temu. 

- Ale była błędem. I miała moc. Tak, jak Michelle. Wszystko jest przecież możliwe. 

Zgodziłem się z nią niechętnie, choć myśl, że Michelle również mogłaby żyć tak długo była cokolwiek dziwna. Próbowałem wyobrazić sobie, jak się starzeję, rodzą mi się dzieci, wnuki, dostaję laskę, siwieję, a ona wciąż jest piękna i młoda. I pewnie mówiłaby do mnie „dziaduniu”! Nie doczekanie swoje!

— Nie ma to teraz znaczenia. — Ukrócił dyskusję Mateusz. — Najważniejsze, że mamy dziennik i dzięki temu możemy odtworzyć rytuał, prawda? 

Powoli pokiwałem głową, choć w środku dosłownie kotłowałem się z emocji. Miałem wrażenie, że pożółkłe stronice palą żywym ogniem. W kółko czytałem każde słowo, jakby zaraz miało wszystko, jakby to miało okazać się jedynie pięknym snem. 

— Czy to nie za proste? — zapytała z powątpiewaniem Pretty. — Potrzebujemy rytuału i bah! Pojawia się kobieta z dziennikiem. Jak dla mnie wygląda to cokolwiek podejrzanie. 

— Pułapka Zakonu?

— Możliwe. 

Zmarszczyłem brwi. Musiałem zgodzić się z podejrzeniami Pierrette. Zachłyśnięty odkryciem, nie zauważyłem, jak oczywista mogła to być podpucha. Oh, Walter, ty skończony głupku! 

— W takim razie, co robimy? 

Zamyśliłem się. Wiedziałem, że mieliśmy dwie opcje: albo w ogóle odpuścić poszukiwania świątyni i w ten sposób uniknąć pułapki Zakonu, albo nie zważając na podstęp, robić swoje i liczyć na szczęście. Choć pierwsze rozwiązanie było bezpieczniejsze, to i tak wybralibyśmy drugie. To była jedyna szansa na uratowanie Michelle. 

- Musimy zachować ostrożność - powiedziałem w końcu. - Zakon nie będzie się z nami patyczkował. Nie jesteśmy im potrzebni. Jeśli stwierdzą, że przeszkadzamy, po prostu nas zabiją.

Pierrette ścisnęła dłoń Mateusza. Ten uśmiechnął się pokrzepiająco. Westchnąłem w duchu. Wiele bym dał, by w tamtej chwili mieć przy sobie Julcię. By móc ją porwać w ramiona, schować twarz w jej włosach. By wrócił dawny spokój. 

Pokręciłem stanowczo głową. Skup się, Walt. Im szybciej uratymujecie świat, tym szybciej wrócisz do Julci. 

Wróciłem do analizowanie rytuału. Według Thomasa, musiał go odprawić czarodziej, ale  nigdzie nie pisało, że odprawiający i poświęcający to jedna osoba. Mogliśmy więc optymistycznie założyć, że gdy już uwolnimy Michelle i zdobędziemy zakładnika,  będzie mogła sama przeprowadzić ceremonie. Musiała się ona odbyć w specjalnej świątyni, której położenie już znaliśmy. Wymagała ofiary z krwi błędu. Okej, do zrobienia. Rzucić zaklęcie, wkładając w nie całą swoją energię. Michi powinna sobie poradzić. Pozostawała jeszcze kwestia wyrysowania odpowiednich wzorów na ziemi, a dobranie położenia księżyca na niebie. To wszystko wydawało się niezbyt skomplikowane. Największy problem stanowiło pokonanie Zakonu i uwolnienie Michelle. 

Okazało się jednak, że lata na boisku wyszły Mateuszowi na dobre. Dość łatwo wpadał na niestandardowe rozwiązania. 

— Musimy ich po prostu wykiwać — powiedział, uśmiechając się przebiegle. — Bez Michelle nie damy rady. Wejdziemy więc do świątyni i odbijemy z rąk Zakonu. Wystarczy, że oswobodzi się na tyle, by używała magii. Teleportuje nas i naszego czarodzieja, w jakieś bezpieczne miejsce niedaleko. Odczekamy, opatrzymy rany i wrócimy, gdy Zakon odpuści. 

— Myślisz, że tego nie przewidzą? — zapytałem sceptycznie. 

Wzruszył ramionami. 

— Możliwe. Nie są wstanie trzymać wszystkich sił w świątyni. Poradzimy sobie. 

Zacisnąłem zęby. Plan był prosty, miał szanse wypalić, ale zakładał jedną, podstawową rzecz — uwolnimy Michelle. Bez niej mogliśmy co najwyżej obrzucić magów pomidorami, a potem liczyć na szybką śmierć. 




***


Podróż do podnóża gór okazała się mniej męcząca niż poprzednie. Ciężko było stwierdzić dlaczego, bowiem znów musieliśmy tłuc się najpierw samolotem, a potem autobusami wątpliwego pochodzenia. Miałam jednak wrażenie, że fotele są jakby bardziej wygodne, drogi równiejsze, a powietrze mniej zatęchłe. Nie wiedziałam, czy tak jest w rzeczywistości, czy to tylko wpływ Mateusza, który przez całą drogę siedział obok i ściskał moją dłoń. 

Nie rozmawialiśmy za wiele o tym, co się stało. Rozumieliśmy się bez słów. Obydwoje wiedzieliśmy, że tego właśnie chcieliśmy. Teraz, gdy już byłam pewna jego uczuć, czułam, jak z mojego serca zdjęto olbrzymi ciężar. Nie obchodziła mnie różnica wieku, czy co powiedzą ludzie. Mateusz był mi przeznaczony. Wiedziałam to od samego początku. 

Walter taktycznie ignorował nasze spojrzenia, ukradkowe pocałunki i trzymanie się za ręce. Ciężko było stwierdzić, co myśli o tej relacji. Ze zdumieniem stwierdziłam jednak, że nic mnie to nie obchodzi. W końcu mogłam wyjść spod opiekuńczych ramion brata i zacząć żyć. 

Świątynia miała leżeć w dolinie, pomiędzy czterema górami. Przynajmniej tak twierdził Ezékiél w swoich notatkach, a Isaac potwierdził to za pomocą skomplikowanych badań. Dotarliśmy do najbliższej wioski i dalej ruszyliśmy pieszo. Wędrówka nie była łatwa, ale obecność Mateusza dodawała mi sił. Na szczęście w tej partii góry nie były bardzo wysokie. Porośnięte lasami iglastymi, przypominały trochę makietę dziesięciolatka. Wśród drzew wydeptano wąskie ścieżki. Starałam się ostrożnie stawiać nogi, by nie poślizgnąć się na omszałych kamieniach. Na plecach dźwigałam butlę z tlenem, więc większość mojego ekwipunku podzieliśmy pomiędzy chłopaków. Walter co chwilę zerkał przez ramię, sprawdzając, czy daję sobie radę. Uśmiechnęłam się pod nosem. W ciągu ostatnich dni moja kondycja fizyczna poprawiła się gwałtownie. Nie wiedziałam czego to zasługa, ale gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może niedługo będę mogła pozbyć się tlenu. A kto wie, może z czasem będę mogła wrócić też do tańca? 

Wędrówka przez góry zajęła nam kilka godzin. W końcu zaczęło się ściemniać. Walter przystanął i spojrzał w niebo. 

— Moglibyśmy rozbić obóz — mruknął. — Chodzenie po ciemku jest niebezpieczne. I mamy ograniczoną ilość baterii. 

Zgodziliśmy się na to. Rozłożyliśmy na ziemi śpiwory, a Walt wziął pierwszą wartę. Kątem oka zauważyłam, jak znika wśród drzew, by stanąć na obalonym pniu i spróbować złapać zasięg. 

— Naprawdę myślisz, że nam się uda? — zapytał Mateusz, przysiadając obok. 

Nie wiedziałam, czy ma na myśli misję, czy też nasz związek. Uśmiechnęłam się więc pokrzepiająco i kiwnęłam głową. 

— Dlaczego miałoby się nie udać? 

Skrzywił się nieznacznie. Chwycił moją dłoń i pocałował mnie delikatnie. 

— Nadal nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty — mruknął. — Byłem przekonany, że zginęłaś. 

Skrzywiłam się odruchowo. Nie powiedziałam mu, że miałam wybór. Gdy znalazłam się na granicy życia i śmierci, czarodziejka pozwoliła mi wybrać — przeszłość czy przyszłość. Wróciłam do swoich czasów przekonana, że tata nie poradziłby sobie ze śmiercią dziecka. Nie po tym, co się stało z mamą. 

Teraz zaczynałam kwestionować tamtą decyzje. Skutkiem mojej interwencji były narodziny Michelle. Trzecia córka sprawiła, że tata z przyszłości nie był już tym samym zmarnowanym, nie odnajdującym się w życiu człowiekiem, który każdego dnia przeżywał śmierć żony. Kto wie, może obecność Michi sprawiłaby, że i z moim odejściem byłby wstanie się pogodzić. 

— Nie mówmy o tym — poprosiłam. —Najważniejsze, że jednak żyję i mnie odnalazłeś, prawda? 

Uśmiechnął się czule. Położyliśmy się obok siebie, tak, by nasze dłonie stykały się. Czułam na szyi jego oddech. Zamknęłam oczy, wsłuchując się w odgłosy lasu. 

Nawet nie zauważyłam kiedy zasnęłam. Przy Mateuszu nawet najtwardsza ziemia wydawała się wygodnym łóżkiem. 

Obudziło mnie Walter, dźgający moje ramię jak piniatę. Syknęłam cicho, odganiając go ruchem ręki. 

— Co jest? — burknęłam, siadając niechętnie. Dopiero świtało, panowała niepokojąca szarówka. 

— Musimy się spieszyć — wyjaśnił szeptem. — Wyczułem… wyczułem coś. Dziwną energię. Czarodzieje są niedaleko. 

W pośpiechu zebraliśmy obozowisko. Walter poprowadził nas kolejnymi ścieżkami tak szybko, że ledwo za nim nadążałam. Co rusz to się wspinaliśmy, to schodziliśmy w wąskie wąwozy. W końcu dotarliśmy do ściany. A dokładniej do dwóch pionowych, kamiennych ścian, które prawie stykały się ze sobą, tworząc wąskie przejście. 

— Musimy wejść do środka — powiedział stanowczo Waltera.

— Skąd wiesz? — Mateusz nie wydawał się przekonany. Z powątpiewaniem spoglądał to na przesmyk, to na mój plecak z butlą. 

— Energia. Otacza nas zewsząd. 

Miał racje. Też to czułam. To była magia. Inna niż ta, która pomogła nam w walce z Zakonem, ale równie potężna. Muskała naszą skórę i szeptała do ucha kierunek drogi. Jej źródło, ukryte za skałami, było kluczem do naszych problemów. 

Widziałam, że chłopaki nadal mierzą się morderczymi spojrzeniami, więc po prostu przełożyłam plecak do ręki i wsunęłam się w przejście. Na początku naprawdę było wąskie, ale po kilku krokach rozszerzało się na tyle, że można było swobodnie przejść bokiem. Pozostali, nie mając za bardzo wyjścia, ruszyli za mną. 

Przejście było krótsze niż przypuszczaliśmy. Po kilku minutach ściany zaczęły się od siebie oddalać. Najpierw mogliśmy już iść normalnie, potem zarzucić z powrotem plecaki, a ż w końcu wyszliśmy na coś, co przypominało olbrzymi plac. Ze wszystkich stron otoczony był wysokimi, kamiennymi ścianami. Nad naszymi głowami widzieliśmy czyste, błękitne niebo, a na końcu wykuto w skale wąskie schody i wejście przyozdobione kolumnami. 

— Chyba jesteśmy na miejscu — obwieścił triumfalnie Walter. 

Uśmiechnęłam się pod nosem. Zaczynało się naprawdę dobrze. 

Z blasterami w gotowości, podeszliśmy do schodów. Plac był zupełnie pusty, więc nie mielibyśmy gdzie się ukryć. Schody były śliskie i omszałe, wydawały się dawno nie używane. Prowadziły do kolejnego wąskiego korytarza wykutego w skale. Zapaliliśmy latarki. Na ścianach wisiały kinkiety od pochodni, jednak przy każdym kroku w powietrze unosił się kurz, a pod sufitem wisiały pajęczyny. 

Nasłuchując uważnie, powoli szliśmy przed siebie. W kurzu nie było widać śladów innych stóp, ale czarodzieje potrafili być nieprzewidywalni. Wolałam nie trafić na nich znienacka. 

Korytarz kończył się wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami. Były zrobione z drewna, a ozdobiono je skomplikowanymi, kwiatowymi wzorami. Mateusz i Walter chwycili za mosiężne uchwyty i pociągnęli. 

Zamarliśmy. Zaparło nam dech w piesiach. Trafiliśmy bowiem do najpiękniejszego miejsca, jakie kiedykolwiek widziałam. Olbrzymie patio otaczały dwukondygnacyjne budynki z kamienia. Dachy pokryto ciemnoniebieskimi dachówkami, a w kolumnach krużganków skrupulatnie wyrzeźbiono mitologiczne stworzenia. Każde inne. Smoki, wróżki, gobliny, olbrzymy, chochliki. Kolorowe, ze złotymi zdobieniami. Na końcu stał pomnik. Ogromny miał conajmniej dwadzieścia metrów wysokości. Przedstawiał smukłą kobietę, w długich szatach, z pochodnią w ręku. Gdy podeszliśmy bliżej, u jej stóp dostrzegliśmy ołtarz, równie bogato zdobiony, choć nie w magiczne stwory, a w kwiaty i…

— Zegary? — Walter uniósł brwi. — Dlaczego wyryli zegary? 

Zagryzłam wargę. Przesunęłam palce po zdobieniach. Oprócz klasycznych zegarów, były tam również klepsydry i zegary słoneczne. 

Czas. Nim rządził Zakon. 

— Udało się — wychrypiałam. — Chłopaki, naprawdę się udało!

Mateusz nie wyglądał na przekonanego. Zerknął na ołtarz, a potem na jeden z balkonów. W jego oczach pojawiły się dziwne błyski. 

— W takim razie zabierzmy się do pracy. Nie długo pojawią się goście. 



środa, 10 lutego 2021

Rozdział 28

 To było głupie. Bardzo, bardzo głupie. Myślę, że spokojnie mogłoby startować do konkursu na najgłupszy pomysł wszech czasów. Było jak błaganie się o śmierć. Samobójstwo. Zaprzeczenie wszystkiego, co obiecałam Ezékiélowi. 

Ale zrobiłam to. Zostałam w siedzibie Zakonu. Zostałam, by ratować Eziego. 

Zapytacie, dlaczego? Miałam dwa powody. Pierwszy: kochałam Ezékiéla. Kochałam tak szaleńczo, że odbierało mi to zdolność logicznego myślenia. 

Drugim powodem była mama. 

Tak, znów ją słyszałam. Odezwała się nagle, gdy stanęłam na skraju lasu. To ona powiedziała, że za pomocą mojej mocy mogę pokonać barierę. To ona podsunęła mi plan uwolnienia chłopaków, zapewniając, że jestem wstanie przejść przez ściany. I to ona, gdy błagałam o pomoc, niechętnie wyjaśniła, czym jest teleportacja rozłączna. 

To dzięki niej uratowałam Pretty, Waltera i Mateusza. I to dzięki niej mogłam uratować Ezékiéla. 

Teraz, gdy biegłam wąskimi korytarzami, co chwilę oglądając się za ramię i stawiając kolejne bariery, mama szeptała mi do ucha drogę. 

W prawo. W lewo. Prosto. Do góry schodami. Tamte drzwi po lewej. 

— Skąd wiesz? — prychnęłam, jednocześnie powalając kolejnego strażnika. 

Po prostu wiem. Nie dyskutuj, tylko biegnij. 

Przewróciłam oczami. Nadal ciężko było mi uwierzyć, że to naprawdę mama. Szczerze powiedziawszy, biorąc pod uwagę, że potrafiła wręcz kierować moją magią, obstawiałam, że tak naprawdę jest jakąś czarodziejką, która tylko podszywa się pod mamę, bym jej uwierzyła. Jednak póki jej rady działały, nie zamierzałam protestować. 

Daj spokój, skarbie, przecież dobrze wiesz, że to ja. 

Westchnęłam cicho. Gdybym miała czas, pewnie zaczęłabym się kłócić, ale cóż — czas był obecnie towarem deficytowym. 

Jeszcze raz w lewo. Zaraz będziemy. 

Wpadłam w kolejny korytarz i zwolniłam.  Był inny. Zamiast oleistej lamperii, ściany pokrywała beżowa tapeta w paski. Podłogę wyłożono mięciutką wykładziną. Pod sufitem powieszono złote żyrandole. Jakbym nagle trafiła do ekskluzywnego hotelu. 

Czarodzieje też lubią luksusy. Twojego chłopaka trzymają na końcu korytarza. Uważaj. Za sekundę pojawią się strażnicy. 

Prychnęłam. Acha, czyli wszyscy tak po prostu uznali, że Ezi jest moim chłopakiem. Bez uzgadniania tego z nami. 

Nie żebym narzekała. Całkiem przyjemna wizja, nieprawdaż. 

Strażnicy wypadli zza wahadłowych drzwi po lewej. Dwóch powaliłam. Przed pozostałymi postawiłam barierę. Choć byli czarodziejami, mieli spore problemy by je pokonać. Zyskała trochę czasu. Rzuciłam się biegiem do drzwi. Naparłam na klamkę, ale ta ani drgnęła. Zirytowana wysadziłam zamek. Drzwi odskoczyły i z hukiem spadły na podłogę.

To zobaczyłam, na moment odebrało mi dech. Zupełnie normalne drzwi prowadziły do olbrzymiej sali balowej. Miała kilkanaście metrów wysokości i tyle samo długości. Podłogę wyłożono marmurowymi płytami, a sufit podpierały kolumny zdobione roślinnymi motywami. 

Jedynie na samym środku stało coś, co zupełnie nie pasowało. Przypominało trochę połączenie klatki z globusem. Okrągłe, metalowe, z poprzyczepianymi drewnianymi modelami kontynentów, trzymało w zamknięciu mężczyznę, którego od razu poznałam. 

— Ezi!

Momentalnie znalazłam się obok. Ezékiél leżał na samym dnie klatki. Gdy mnie usłyszał, jedynie nieznacznie uchylił powieki. 

— Michi… 

— Już wszystko dobrze, zaraz cię uwolnię, zaraz będziemy bezpieczni. 

— Miałaś nie przychodzić… — wychrypiał. 

Zignorowałam to. Zaczęłam nerwowo obmacywać kraty, szukając słabszego punktu, w który mogłabym wycelować moc. W końcu znalazłam coś, co przypominało złączenie. Ostrożnie, by nie zranić Ezékiéla, rozbiłam je na atomy. 

— Pospieszmy się — mruknęłam, ciągnąc go za ramię. — Strażnicy zaraz tu będą. 

Jednym ruchem ręki postawiłam olbrzymią barię, oddzielającą nas od drzwi. Było to zaskakująco proste, ale nie zastanawiałam się nad łatwością, z jaką przychodziło mi posługiwanie się magią. Nie miałam na to czasu. Z trudem, uginając się pod ciężarem ciała, wyciągnęłam Ezékiéla z klatki. Zwalił się z hukiem na podłogę. Był bardzo słaby. Wątpiłam, by był wstanie uciec o własnych siłach. 

— Michi… — wyszeptał ponownie. — Martwię się o ciebie, Michi. 

Przewróciłam oczami. Teraz mu się zebrało na zamartwianie?! 

Zaparłam się stopami o podłogę i spróbowałam dźwignąć chłopaka. Stanął na drżących nogach, cały ciężar ciała opierając na mnie. Jęknęłam cicho, czując, że uginają się pode mną kolana. 

— Dasz radę iść? — zapytałam, przez zaciśnięte zęby. 

Zawahał się. Za nim zdążył odpowiedzieć drzwi otworzyły się z hukiem i kilku strażników odbiło się od bariery. Zerknęłam w stronę okien. Nie miałam pojęcia, na którym piętrze byliśmy, ale nawet gdyby udało mi się zamortyzować skok, to nie miałam szans, by dotrzeć do nich z Ezékiélem uwieszonym na ramieniu. 

Byłam w pułapce. Na moje własne życzenie. 

Niekoniecznie.

Mama zachowywała zaskakujący spokój. Odetchnęłam głęboko, próbując przez moment skupić się na tym dziwnym połączeniu. Jeśli miała pomóc, to właśnie teraz. 

— Powiedz, że ścianie jest tajne przejście — poprosiłam. 

Mniej więcej. 

Ezi spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Pokręciłam głową. Nie było czasu na wyjaśnienia. Musiałam nas jak najszybciej stąd wydostać. 

Budynek zatrząsł się w posadach. Bariera zaczynała pękać. Z korytarza cały czas dochodziły nerwowe krzyki. Wiedziałam, że kwestią kilkunastu sekund jest pojawienie się Zariny albo Szefowej. A z nimi nie małam szans. 

— Gdzie? — rzuciłam bez wachania. 

 Trzecia wnęka po prawej. Przyłóż rękę do głowy smoka. 

Pociągnąłem Ezékiéla we wskazanym kierunku. Próbował mi pomóc, ale nogi mu się plątały, a kolana uginały. Jakoś jednak dotarliśmy do wnęki. W kamieniu wyryto smoka, próbującego połknąć własny ogon. Dotknęłam jego głowy. Nic się nie stało. 

Użyj magii. 

Przełknęłam ślinę. Oparłam Ezékiéla o ścianę. Skupiłam się na pragnieniu ucieczki. Miałam wrażenie, że energia z moich palców dosłownie przechodzi przez kamień i uruchamia ukryty mechanizm. Smok rozwinął się. Zamrugał, a potem ściana odsunęła się z cichym sykiem, odsłaniając ukryty korytarz. 

— Skąd wiedziałaś, że tu będzie?

Po prostu wiedziałam. 

Wciągnęłam Ezékiéla do środka. Dokładnie w momencie, gdy bariera runęła, ściana zasunęła się z powrotem. 

Otoczyła nas kompletna ciemność. Najpierw spanikowałam, ale po chwili poczułam, jak energia wypełnia moje ciało i rozświetla korytarz słabym światłem. Ezékiél oparł się o ścianę i osunąłby się na ziemię, gdybym go nie podtrzymała. 

— Wytrzymaj jeszcze chwilę — poprosiłam cicho. — Dasz radę. 

Słabo kiwnął głową. Ruszyli korytarzem. Co chwilę oglądałam się za ramię, ale strażnicy nie otworzyli przejścia. Albo o nim nie wiedzieli, albo nie zareagowało na ich magię. Co było możliwe, bo już wielokrotnie przekonałam się, że magia jest nieprzewidywalna. 

Szliśmy w dół, co pewien czas łagodnymi łukami zakręcając to w prawo, to w lewo. Po jakimś czasie odgłosy pościgu ucichły. 


***


Okazało się, że Michelle przeniosła nas do Lwowa. Lekko obskurny hotelik znajdował się paradoksalnie blisko centrum, a Walter szybko załatwił wynajęcie pokoju, do którego trafiliśmy oraz jeszcze jednego - dla Mateusza. Na szczęście mężczyzna nie miał żadnych poważniejszych obrażeń, jedynie mnóstwo siniaków i rozcięć. Gdy doprowadziliśmy się do stanu jako takiego użytku, usiedliśmy w pobliskiej restauracji, by na spokojnie omówić, co się właściwie stało. 

- Czyli istnieje rytuał, dzięki któremu można wymazać błąd z historii? - dopytał Mateusz, gdy opowiedzieliśmy mu wydarzenia z ostatnich dni. 

- Dokładnie - przytaknęłam. - Tak, jakby nigdy do podróży w czasie nie doszło. Nikt nic nie pamięta, nikt nie cierpi. 

- Macie formułę? 

Wymieniliśmy z Walterem przygnębione spojrzenia. Isaac przesłał nam coś, co pasowało do opisu z legendy i notatek Ezekiela. Nie zagłębialiśmy jednak tematu. Doskonale wiedziałam o czym myśli Mateusz. Wymazanie Michelle z historii wydawało się najodpowiedniejszym wyjściem. Nie moglibyśmy przecież opłakiwać siostry, która nigdy nie istniała, prawda? 

A jednak wszystko we mnie protestowało. Przez ten rok zdążyłam przywiązać się i pokochać Michi. Była moją młodszą siostrą. Nie mogłam pozwolić, by tak po prostu odeszła. 

- Szukamy innego rozwiązania - powiedział w końcu Walter, stanowczo kończąc temat. 

Próbowaliśmy przekonać się, czy przypadkiem Mateusz nie dowiedział się czegoś ciekawego. Jednak, gdy o to zapytałam, jedynie wzruszył ramionami. 

- Za bardzo to się mną nie interesowali - przyznał. - Obrywałem głównie wtedy, gdy próbowałem bronić Ezekiela. Chyba nie byli pewni do czego mogę się przydać. 

- Widziałeś Zarinę?

Pokręcił głową. 

- Tylko mężczyzn. Ale słyszałem jak mówili o jakiejś szefowej. Chyba chodziło o tę kobietę, co zawaliła celę. 

Jęknęłam cicho. Super, czyli była druga psychopatka, pragnąca naszej śmierci. 

Dostaliśmy nasz obiad i panów całkowicie pochłonęło jedzenie. Ja jedynie skubałam ziemniaki widelcem, cały czas rozmyślając o tym, co stało się w siedzibie Zakonu. Michelle poświęciła się, by ratować Ezekiela. Tak naprawdę skazała się na pewną śmierć. Czy aż tak bardzo go kochała? 

Kątem oka zerknęłam na Mateusza. Choć nie byłam pewna, co do niego czuję, to podświadomie wiedziałam, że na miejscu Michelle zrobiłabym dokładnie to samo. 

Po obiedzie ustaliliśmy dalszy plan działania. Powrót do bazy Zakonu był bezsensowny. Za nim byśmy do niej dotarli, magowie już dawno by się zmyli, a zresztą bez Michelle z trudem pokonalibyśmy barierę. Postanowiliśmy ruszyć dalej, w poszukiwaniu świątyni, naiwnie licząc, że razem z nią znajdziemy też Michi. Lot w interesującym nas kierunku był dopiero późnym wieczorem, więc wróciliśmy do hotelu, by trochę odpocząć. 

Walter zasnął, gdy tylko jego głowa dotknęła poduszki. Ja jednak długo obracałam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Próbowałam liczyć owce, powtarzałam alfabet od tyłu i uspokajałam oddech, ale sen nie nadchodził. W końcu, zirytowana do granic możliwości, wyszłam na korytarz. Stanęłam przed drzwiami do pokoju Mateusza i zawahałam się. To było głupie. Na pewno spał, a przynajmniej odpoczywał. Nie powinnam mu przeszkadzać. Po wszystkim co przeszedł zasługiwał na odrobinę spokoju. 

Nie wiem, co mną kierowało, że zapukałam. Otworzył zaskakująco szybko. Jakby na mnie czekał. 

- Penny! - uśmiechnął się szeroko na mój widok. - Fajnie, że przyszłaś. 

Ruchem ręki zaprosił mnie do środka. Weszłam niepewniem. Jego pokój był mniejszy od naszego, nie było w nim żadnego krzesła, czy fotela, więc usiadłam na łóżku. 

- Myślałam, że odpoczywasz - mruknęłam, cały czas patrząc w swoje dłonie. 

- Nie mogę spać - westchnął. - Ty pewnie też. - usiadł obok. 

Przełknęłam nerwowo ślinę. Był blisko, bardzo blisko. Nasze ramiona stykały się, czułam na karku jego ciepły oddech. 

- Penny... 

- Pierrette - wypaliłam. - Mam na imię Pierrette. 

- Dla mnie zawsze będziesz Penelopą. - Znów się uśmiechną. 

Zacisnę i rozprostowałam palce. Nagle zrobiło mi się dziwnie duszno. Odruchowo pomacałam butlę z tlenem. 

- Wiesz, cieszę się, że cię odnalazłem - kontynuował Mateusz. - Przez dwadzieścia lat byłem przekonany, że straciłem cię na zawsze. Że już nigdy nie będę szczęśliwy. A tu nagle pojawiłaś się cała i zdrowa. Cud, nieprawdaż? Ilu ludzi może liczyć na odzyskanie ukochanej osoby? 

Zakręciło mi się w głowie. Zagryzłam wargę tak mocno, że aż poczułam smak krwi. Mateusz patrzył na mnie przeszywającym spojrzeniem, a w jego oczach pojawiły się dziwne błyski. 

- Ja też za tobą tęskniłam - wydukałam w końcu. 

Przysunął się jeszcze bliżej. Mogłam policzyć zmarszczki wokół oczu i siwe włosy na skroni. Miałam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Oddychałam płytko. Z tyłu głowy pojawiła się myśl, że starszy Mateusz jest jeszcze przystojniejszy niż młodszy. 

I wtedy mnie pocałował. 

To był ostrożny, delikatny pocałunek, przepełniony  tęsknotą i czułością. Na początku, zaskoczona, chciałam się odsunąć. Ale potem zrozumiałam, że to jest dokładnie to, czego pragnęłam przez ostatni rok. 

Oddałam pocałunek. Mateusz objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. Wplotłam palce w jego włosy. Tęsknota ustąpiła namiętności. Drugą dłoń oparłam na jego piersi i pchnęłam na łóżko. 

- Penny... - oderwał się na moment, niepewny do czego nas to doprowadzi. 

- Nic nie mów - warknęłam tylko i znów go pocałowałam. 

Nie myślałam logicznie. Tłumione przez rok uczucie, wybuchło z siłą bomby atomowej. Pragnęłam Mateusza tu i teraz, natychmiast. Nie obchodziły mnie konsekwencje, czy różnica wieku. W tamtej chwili istniał tylko on, człowiek, którego kochałam ponad wszystko i którego straciłam przez własną głupotę.

Mateusz wydawał się myśleć tak samo. Całował mnie i pieścił z podwójną namiętnością i doświadczeniem, którego nie miał jako dwudziestoletni chłopak. W tamym momencie liczył się tylko on, tylko nasza miłość, tylko te chwile, które straciliśmy. Nie było Zakonu, magii, zbliżającego się końca świata. Tylko ja i on, razem. Na zawsze. 

Gdy emocje opadły, gdy już leżałam wtulona w jego tors, wodząc palcem po jego nagiej piersi zrozumiałam, że nie żałuję ani sekundy. Że nie biję się z myślami po tym, co się stało. Że tak właśnie miało być. Byliśmy sobie przeznaczeni. Od samego początku. Od pierwszego spojrzenia. 

— Penny… — szepnął Mateusz, czule głaszcząc moje włosy. — Kocham cię, Penny, wiesz? Zawsze cię kochałem. 

Uśmiechnęłam się nieznacznie. Uniosłam podbródek i pocałowałam go czule. 

— Też cię kocham — powiedziałam pewnie. 

— Naprawdę? — Uniósł brew. — I nie przeszkadza ci, że jestem dwadzieścia lat starszy, mam za sobą wyjątkowo nieudane małżeństwo i na upartego mógłbym być twoim ojcem? 

Parsknęłam śmiechem. Z jakiegoś powodu jego wątpliwości wydały się zaskakująco bezsensowne. 

— Gdyby mi to przeszkadzało, nie zaciągnęłabym cię do łóżka, nieprawdaż? 

Musiał się zgodzić. Wiedziałam, że nie jest stuprocentowo przekonany, ale z jego twarzy zniknęły wyrzuty sumienia. 

A to było najważniejsze. Bo teraz już wiedziałam, że cokolwiek by się nie stało, zrobię wszystko byśmy byli szczęśliwi. 

Razem. 


***


Wbrew temu, co twierdzili niektórzy, lubiłem spać. Uważałem, że głęboko, porządny sen jest jedną z najważniejszych rzeczy w życiu człowieka. Pomaga zregenerować organizm, ułożyć myśli zachować zdrowie psychiczne. 

Prawa była jednak taka, że w genach odziedziczyłem mniejszą potrzebę snu niż przeciętny człowiek. Dlatego też , po trzech godzinach w wygodnym łóżku i po odświeżającym prysznicu, czułem się jak nowo narodzony. Mogłem wyruszyć w kolejną długą podróż, walczyć ze złem i ratować świat. A to wszystko w imię miłości do Julci, bo przecież każdy książę potrzebuje księżniczki  w opałach. 

Mateusza i Pretty znalazłem w małej kawiarni obok hotelu. Siedzieli przy herbacie, śmiejąc się głośno i zajadając ciastka. Na pierwszy rzut oka niczym nie różnili się od innych turystów w mieście. Usiadłem więc obok, starając się zignorować fakt, że trzymają się za ręce. 

- Mam pomysł - powiedziałem, jak gdyby nigdy nic przysuwając sobie ciastko Mateusza. - Zabijmy po prostu jakiegoś maga. 

Na moment oderwali się od siebie. Mateusz uniósł pytająco brew, a Pierrette odchrząknęła nerwowo. 

- Proszę? 

Przewróciłem oczami. 

- Zabijmy jakiegoś maga - powtórzyłem. - Czy to nie najprostsze wyjście? 

Nadal nie rozumieli. Uśmiechnąłem się kpiąco, choć sam nie bardzo wiedziałem, o co mi chodzi. Na dziwny pomysł wpadłem pod prysznicem i z wrażenia aż się poślizgnąłem. Był zaskakująco łatwy, wręcz banalny i opierał się na założeniu, które cały czas mieliśmy pod nosem. 

- Pamiętacie, co piszą w księgach? - zapytałem tonem wszechwiedzącego profesora. - Zakon zabija błędy, bo zakłócają one równowagę energii. Może więc wystarczy, że oddamy do puli energię, którą zabrała Michelle. Kto powiedział, że to koniecznie musi być jej energia? 

Pierrette szeroko otworzyła oczy. Patrzyli na mnie tak, jakbym conajmniej urwał się z Marsa. Odchyliłem się na krześle, krzyżując ręce za głową. Genialny Walter znowu w grze. 

- Jak niby chcesz to zrobić? - wydukał Mateusz. 

- Jeszcze nie wiem - przyznałem beztrosko. - Przed nami pewnie nikt tego nie robił. Będziemuy musieli opracować swój własny rytuał. No i potrzebujemy jakiegoś głupka na ofiarę. 

Zaskoczyła mnie łatwość, z jaką to powiedziałem. Mimowolnie przypomniałem sobie odciętą głowę czarodzieja, toczącą się po płycie lotniska. Jego wykrzywione w przerażeniu usta i pusty wzrok. Wzdrygnąłem się. Nagle dotarło do mnie, że zabiłem tego człowieka. Tak po prostu. Choć przecież prawdopodobnie był tylko ofiarą chorego prania mózgu Zakonu. 

"Pamiętaj, że on też chciał cię zabić. I prawie mu się to udało" przypomniał cichy głos w mojej głowie. 

W ułamku sekundy straciłem całą pewność siebie. Pochyliłem się nad stołem i zacząłem nerwowo stukać palcami o blat. 

- To nie będzie łatwe - przyznałem. - Ale na pewno łatwiejsze niż uratowanie wszystkich. Pytanie tylko, skąd weźmiemy czarodzieja? 

Tym razem to Pretty uśmiechnęła się chytrze. 

- Powiedzmy, że też mamy pewien pomysł - ścisnęła dłoń Mateusza. 

Z zainteresowaniem przekrzywiłem głowę. Nie chodziło tylko o ich plan. Nie byłem ślepy. Dostrzegałem, że pomiędzy tą dwójką coś się zmieniło. Ukradkowe spojrzenia, rumieńce Pretty, stykające się kolana. Mateusz nawet na sekundę nie oderwał wzroku od mojej siostry. Wpatrywał się w nią z uwielbieniem, miłością i dziwną nadzieją. 

W normalnych okolicznościach już dawno o wszystko bym ich wypytał. Możliwe, że trochę postraszyłbym Mateusza, w końcu chodziło o moją siostrę. A on, choć udowodnił, że jest dobrym człowiekiem, nie był standardowym wybrankiem. Musiałem zachować ostrożność. 

Ale prawda była taka, że pierwszy raz widziałem Pierrette uśmiechającą się w taki sposób. Kiedy rok temu pogoniłem Theodora ( jej były chłopak, wyjątkowy dupek), a ona wróciła z przeszłości, stroniła od potencjalnych partnerów. Skupiła się na nadrabianiu zaległości na studiach, wolne chwilę spędzając w domu lub na cmentarzu u mamy. 

A teraz wydawała się naprawdę szczęśliwa. 

Dlatego odłożyłem kwestie uczuciowe na bok, całkowicie skupiając się na misji ratowania świata. 

- To co wymyśliliście? - zapytałem. 

- Tylko tyle, że Zakon sam do nas przyjdzie - powiedział Mateusz. - Aby odzyskać moc Michelle, muszą przyprowadzić ją do świątyni, której szukamy. Została w całości poświęcona właśnie błędom. Wystarczy więc, że na nich poczekamy. Prędzej czy później się pojawią. I to z żywą Michelle. 

W zamyśleniu przeczesałem palcami włosy. Oh, to było dość oczywiste i zdecydowanie ułatwiało nam zadanie. Gdyby jeszcze Zakon wysłał zwiadowcę... Trzy blastery powinny dać sobie z nim radę. 

- Dobrze - kiwnąłem głową. - Pozostaje jeszcze kwestia samego rytuału. 

Tu nastąpiła prawdziwa burza mózgów. Byliśmy pierwsi w historii, a przynajmniej tak myśleliśmy. Musieliśmy wszystko wymyślić od zero, licząc, że wypali. 

- Szkoda, że nie mamy jakiegoś czarodzieja pod ręką - mruknąłem zrezygnowany. - Przynajmniej byłby w stanie stwierdzić, czy to w ogóle ma sens. 

Dokładnie w tym momencie drzwi do kawiarni otworzyły się z hukiem i do środka weszła kobieta. Zwracała na siebie uwagę głównie szerokimi ramionami i mięśniami, jak u siłacza. Z kieszeni jej podróżnego płaszcza wystawał śrubokręt. Potoczyła po sali wzrokiem po czym podeszła do naszego stolika. 

- Pierrette Antiga? - zapytała chłodno. 

Pretty przełknęła głośno ślinę. 

- To ja. 

- Mam przesyłkę od Michelle. 

Rzuciła na stół zawiniętą w szary papier książkę. Wybałuszyłem oczy. 

- Kim pani jest? 

Kobieta  pokręciła głową. 

- To nie ma teraz znaczenia. Długo was szukałam. Chcę wam pomóc. My błędy musimy trzymać się razem. 

A potem odwróciła się na pięcie i po prostu wyszła, nie oglądając się za siebie. 

Przez ułamek sekundy chciałem za nią pobiec. Powstrzymałem się jednak, gdy tylko wyjrzałem przez szybę. Kobieta zniknęła równie nagle, jak się pojawiła. Ciężko było stwierdzić, czy w ogóle istniała. 

Długo siedzieliśmy w milczeniu, po prostu gapiąc się na książkę. Była zupełnie zwyczajna, choć wyglądała na bardzo starą. Miałem jednak wrażenie, że zaraz wybuchnie nam w twarz, niczym bomba z opóźnionym zapłonem. 

Otrząsnąłem się jako pierwszy. Sięgnąłem po książkę i otworzyłem ją ostrożnie. 

Okazało się, że to notatnik, napisany po angielsku, wyjątkowo niechlujnym pismem. Atrament wyblakł i rozmazał się w paru miejscach, ale większość słów dało się odczytać. Zacząłem czytać. 

I od razu zrozumiałem, z czym mamy do czynienia. Z każdym słowem, z każdym zdaniem i rysunkiem, moje serce biło coraz głośniej, a oddech przyspieszał. Czas wokół jakby zwolnił, świat zatrzymał się. 

- Kim była ta kobieta? - zapytała drżącym głosem Pretty. 

- Nie mam pojęcia - powiedziałem zgodnie z prawdą. - Ale kimkolwiek by nie była, dała nam coś bardzo ważnego. Klucz do rozwiązania zagadki. Błędy muszą trzymać się razem, prawda? Wiem już jak uratować Michelle.