czwartek, 4 marca 2021

Rozdział 29

 Zdecydowanie nie tak miało być. Gdy mama pokazała mi sekretny korytarz, byłam przekonana, że  przed nami prosta droga do ucieczki. Wykiwaliśmy Zakon. Uratowałam Ezékiéla. Czego chcieć więcej? 

Jednak zamiast na wolność, trafiliśmy prosto w łapy Szefowej. 

Kobieta wydawała się w ogóle nie być zaskoczona naszym nagłym pojawieniem się. Jednym ruchem ręki oddzieliła mnie od Ezékiéla. Za nim zdążyłam zareagować, obydwoje siedzieliśmy w klatkach z energii. Próbowałam rozwalić świecące kraty, ale moja magia tylko się od nich odbiła. Uchyliłam się w ostatniej chwili. 

— Naprawdę myśleliście, że dam wam uciec? — prychnęła Szefowa. 

Zacisnęłam pięści. Próbowałam nie okazywać strachu, ale moje serce biło jak oszalałe. Zerknęłam kątem oka na Eziego. Leżał na dnie klatki, a jego pierś ledwo unosiła się przy każdym oddechu. 

— On nic wam nie zrobił — wychrypiałam. — Masz mnie. Wypuść go. Proszę. 

Szefowa roześmiała się szyderczo. 

— Oh, jak uroczo. Chcesz chronić swojego chłoptasia, tak? Niestety, muszę cię zmartwić. Nie jestem litościwa. 

Jęknęłam cicho. Potoczyłam wzrokiem po pomieszczeniu. Przypominało trochę połączenie biblioteki z laboratorium. Pod ścianami poustawiano wysokie regały wypełnione książkami. Na środku stały metalowe stoły, na których pełno było fiolek, menzurek i dziwnych kolorowych płynów. Dostrzegłam nawet przeźroczystą tablice, pokrytą skomplikowanymi schematami. 

— Ale naprawdę, po co ci zwykły czarodziej? — drążyłam dalej temat. — Przecież on się dopiero co uczy! Nawet nie jest dobrze wyszkolony! 

Wiedziałam, że stąpam po cienkiej linie. Szefowa na razie była w sali zupełnie sama, ale przeczuwałam, że za drzwiami czai się cała horda strażników. Albo nawet Zarina. A druga czarownica była zdecydowanie bardziej wybuchowa. Mogła w przypływie szału jeszcze bardziej uszkodzić Ezékiéla. 

Musiałam zyskać na czasie. I liczyć, że mama znów wpadnie na jakiś genialny plan. 

— Wiesz, to trochę nieodpowiedzialne — ciągnęłam. — On nie ma stuprocentowej kontroli nad swoją mocą. Jeszcze się wkurzy i zawali nam sufit na łby. Martwa raczej do niczego ci się nie przydam. 

Szefowej w ogóle moje słowa nie ruszyły. Podeszła do jednej z półek i zdjęła z niej cienką książeczkę, oprawioną w czerwoną tekturę. Otworzyła ją i zaczęła czytać, jak gdyby nigdy nic. 

— Naprawdę, wy śmiertelnicy jesteście bardzo ciekawymi stworzeniami — stwierdziła. — Dla kilku reakcji chemicznych jesteście gotowi poświęcić swoje życie. I jeszcze uważacie to zaś wzniosłe. Komiczne, nieprawdaż? 

Zacisnęłam zęby. Mówiła o miłości. O moim uczuciu do Ezékiéla. Nadal nie wiedziałam, czy je odwzajemnia. Nadal nie wiedziałam, czy przypadkiem nie robię z siebie idiotki. Ale szczerze? Nie obchodziło mnie to. W końcu zrozumiałam, czym różni się zauroczenie od zakochania. Za żadnego innego chłopaka nie byłam gotowa oddać życia. 

Ezékiél był pierwszy. Czułam, że jedyny. 

Nie pomożesz mu. 

Wzdrygnęłam się, znów słysząc mamę. Mówiła pewnie, choć w jej głosie dosłyszałam cień smutku. 

Dlaczego? Zapytałam w myślach. 

Jest za słaby, byś mogła uratować was oboje. Jeśli spróbujesz teleportować tylko jego, jego magia zaprotestuje. Rozszczepi się, gdzieś po drodze. 

Super. Ostatnie czego chciała, to wnętrzności Ezékiéla walające się po całej Europie Wschodniej. 

A gdyby teleportował się sam? 

W mojej głowie pojawiła się pewna myśl. Nic pewnego, raczej luźny pomysł, który podchwyciłam z pop kultury. 

Co masz na myśli?

Mogłabym przekazać mu tyle energii, by był wstanie teleportować się sam. 

Musi pokonać bariery Zakonu. 

Da radę. Wierzę w niego. 

Mama nie zaprotestowała. Uśmiechnęłam się pod nosem. Czyli potrafiłam jeszcze coś wymyślić sama. 

Pozostała jeszcze kwestia samego przekazania energii. Przekonałam się już, że nawet jeśli przeciętnym czarodziejom coś wydawało się niemożliwe, to moja moc skutecznie przełamywała wszelkie granice. Jakby fakt, że byłam błędem sprawiał, że ograniczenia po prostu mnie ignorowały. 

Największym problemem stały się więc klatki. Musiałam jakoś przekonać Szefową, by nas uwolniła. Przynajmniej na kilka sekund. 

— No dobrze, rozumiem, nie puścisz Ezékiéla — powiedziałam z udawaną niechęcią. — Cóż mogłam się tego spodziewać. Dobrze robisz. Prędzej, czy później musiałaś się dowiedzieć. 

Na twarzy kobiety pojawił się cień zaskoczenia. Ha! Miałam ją!

— Liczyłam, że dłużej będziemy wstanie się ukrywać — kontynuowałam. — Sporo się napracowaliśmy, by cię wykiwać. Nie udało się, Gratuluję. 

Widziałam, że jest zdezorientowana, choć próbowała to ukryć. Pewnie gorączkowo myślała, o czym w ogóle mówię. Nie mogła zgadnąć, bo prawda była taka, że wszystko zmyślałam na poczekaniu. Grałam na zwłokę. Musiałam zdekoncentrować szefową, przekonać, by na dosłownie sekundę opuściła bariery. 

— Oj, głupia dziewczyna, głupia dziewczyna. — Szefowa z pobłażaniem pokręciła głową. — Naprawdę myślałaś, że cokolwiek przed nami ukryjesz? Że będziesz wstanie nas przechytrzyć? Jesteśmy Zakon Czerwonego Smoka. Od setek lat polujemy na błędy. Niwelujemy je. Powinnaś być wdzięczna. Wcześniej siałaś zniszczenie, a teraz masz okazję przydać się do czegoś. 

Skrzywiłam się odruchowo. Nie musiała przypominać mi jakie podobno szkody wyrządziły moje narodziny. Doskonale wiedziałam, że muszę zniknąć. Ale na moich zasadach. Zakon mógł sobie swoje doświadczenie wsadzić w odwłok. Michelle Antiga nie da się tak łatwo wykorzystać. 

— Zawsze warto spróbować — rzuciłam zadziornie. — Choć szkoda, że wasze bariery są takie słabe. — Zlekceważeniem potoczyłam wzrokiem po klatce. 

To był blef. Wyjątkowo desperacki, ale miał szansę wypalić. Uniosłam ręce i wystrzeliłam kilkanaście promieni w kraty. Odbiły się. Jednocześnie utworzyłam wokół siebie tarczę ochronną, pulsującą słabym światłem. Z zewnątrz musiało to wyglądać tak, jakbym zamieniła się w olbrzymią kulę, która rozwali klatkę w drobny mak. 

— Nie!

Szefowa w kilku krokach znalazła się obok. Podniosła ręce. Wzmocniła kraty. 

Tyle wystarczyło. Rozproszyła się. 

Cela Ezékiéla zniknęła z cichym pyknięciem. Skupiłam w sobie całą energię. Wyrzuciłam ją z olbrzymią siłą. Na ułamek sekundy moje kraty zniknęły. Przeturlałam się po podłodze. Promień Szefowej przemknął centymetr nad moją głową. Schowałam się za regałem. Odnalazłam wzrokiem Ezékiéla. 

— Teleportujesz się! — wrzasnęłam do niego. 

— Co?!

— Teleportujesz się!

A potem wyciągnęłam ręce i wycelowałam prosto w niego. 

To było dziwne uczucie. Jakby ktoś połączył nas niewidzialną więzią, zszył nasze żyły, złączył serca. Słyszałam krew pulsującą mu w żyłach, Czułam ból w klatce piersiowej. Jakbyśmy byli jednym organizmem. Dzieliśmy wszystko. Krew. Oddech. 

Magię. 

— Gdy skończę, uciekaj — wychrypiałam. 

Za nim zdążył zapytać, zerwałam połączenie. Zatoczyłam się do tyłu. Przez ułamek sekundy bałam się, że Ezékiél zignorował moją prośbę. 

Ale, gdy znów uniosłam głowę, jego nigdzie nie było. 

Uciekł. 

Potem zapadła ciemność.  

***

Mieliśmy mało czasu. Od razu zabraliśmy się do pracy. Nie mieliśmy pojęcia, kim była tajemnicza kobieta, ale jej notes okazał się świętym Graalem, Arką Przymierza tudzież brakującym ogniwem. Wybierzcie co chcecie. Najważniejsze było, że dzięki niemu pierwszy raz naprawdę uwierzyłem, że możemy wygrać tę wojnę. Dostarczał nam prawie wszystkich potrzebnych informacji. I naprawdę irytujące było, że nie dostaliśmy go wcześniej. 

Zamknęliśmy się w pokoju hotelowym. Mateusz i Pretty usiedli na łóżku. Ja chodziłem w kołķo, próbując zebrać myśli. Pierrette wyjęła również notatki Ezekiela, byśmy mogli wypełnić luki. Ja czytałem kolejne zapiski, a ona próbowała dopasować je do tego, co już wiemy. 

Dziennik należał do maga imieniem Thomas. Był Anglikiem, który oprócz służby Zakonowi, brał również udział w wyprawach kupieckich. Przemierzył całą Europę, północną Afrykę i większą część Azji. Nie był mistrzem magii i Zakon niespecjalnie zawracał sobie nim głowę. Większość niezbyt długiego życia spędził wśród zwykłych ludzi. Jego dziennik pełen był rysunków chińskich wynalazków, opisów odkryć obcych uczonych czy szkiców dalekich krajobrazów. Fascynowało go życie bez magii. 

Podczas jednej z takich wypraw, gdy dotarł do skromnego, nadmorskiego miasteczka w Grecji, poznał dziewczynę imieniem Agata, córkę miejscowego rzemieślnika. Opisywał ją jako niebywale piękną, nieustraszoną i zdolną. Ponieważ jej ojciec nie miał synów, nauczyła się od niego fachu. Potrafiła naprawić każde urządzenie, a w wolnych chwilach robiła przepiękne mechaniczne ptaki i koniki, które potem rozdawała dzieciom w miasteczku. Podobno wyglądały one niemal jak żywe. Jakby ktoś tchnął w nie magię. 

Thomas zakochał się w Agacie, zresztą z wzajemnością. Porzucił podróż i osiadł w wiosce. Korzystał ze swojej wiedzy i magii, by leczyć ludzi i w ten sposób zarabiał na życie. Rzemieślnik z wielką chęcią dał mu za żonę swoją córkę. 

Przez jakiś czas żyli szczęśliwie. Jednak któregoś dnia Thomas zauważył, że w okolicy pojawia się coraz więcej czarodziejów. Zaniepokoiło go to, lecz nie reagował. 

Po Agatę przyszli w nocy, gdy miasteczko spało. To wtedy okazało się, że jest błędem i nie powinna się urodzić. Thomas nie chciał jednak oddać ukochanej na śmierć. Udało im się uciec i skryć przed członkami Zakonu. Mag wiedział jednak, że nie będą mogli uciekać w nieskończoność. Znał wpływ błędów na wszechświat. Postanowił coś z tym zrobić. 

Kolejne strony zajmował opis wielomiesięcznych prac, badań i doświadczeń. Thomas starał się stworzyć rytuał, który odbierze jednemu człowiekowi energię, by jej miejsce we wszechświecie mógł zająć ktoś inny. Te badania stały się jego obsesją. Pracował dniami i nocami. Agata wspierała go jak mogła, jednak nie wiedziała wszystkiego. 

Thomas zamierzał się poświęcić, by ona mogła żyć. 

Dziennik kończył się zaklęciem, które miało pomóc. Mogliśmy tylko domyślać się, że Thomas dopiął swego. Oddał swoją energię, w zamian za życie ukochanej. 

- Myślicie, że to była ona? - zapytała Pierrette. - Ta kobieta. Że była Agatą? 

Pokręciłem głową. 

- Niemożliwe. Agata żyła sześćset lat temu. 

- Ale była błędem. I miała moc. Tak, jak Michelle. Wszystko jest przecież możliwe. 

Zgodziłem się z nią niechętnie, choć myśl, że Michelle również mogłaby żyć tak długo była cokolwiek dziwna. Próbowałem wyobrazić sobie, jak się starzeję, rodzą mi się dzieci, wnuki, dostaję laskę, siwieję, a ona wciąż jest piękna i młoda. I pewnie mówiłaby do mnie „dziaduniu”! Nie doczekanie swoje!

— Nie ma to teraz znaczenia. — Ukrócił dyskusję Mateusz. — Najważniejsze, że mamy dziennik i dzięki temu możemy odtworzyć rytuał, prawda? 

Powoli pokiwałem głową, choć w środku dosłownie kotłowałem się z emocji. Miałem wrażenie, że pożółkłe stronice palą żywym ogniem. W kółko czytałem każde słowo, jakby zaraz miało wszystko, jakby to miało okazać się jedynie pięknym snem. 

— Czy to nie za proste? — zapytała z powątpiewaniem Pretty. — Potrzebujemy rytuału i bah! Pojawia się kobieta z dziennikiem. Jak dla mnie wygląda to cokolwiek podejrzanie. 

— Pułapka Zakonu?

— Możliwe. 

Zmarszczyłem brwi. Musiałem zgodzić się z podejrzeniami Pierrette. Zachłyśnięty odkryciem, nie zauważyłem, jak oczywista mogła to być podpucha. Oh, Walter, ty skończony głupku! 

— W takim razie, co robimy? 

Zamyśliłem się. Wiedziałem, że mieliśmy dwie opcje: albo w ogóle odpuścić poszukiwania świątyni i w ten sposób uniknąć pułapki Zakonu, albo nie zważając na podstęp, robić swoje i liczyć na szczęście. Choć pierwsze rozwiązanie było bezpieczniejsze, to i tak wybralibyśmy drugie. To była jedyna szansa na uratowanie Michelle. 

- Musimy zachować ostrożność - powiedziałem w końcu. - Zakon nie będzie się z nami patyczkował. Nie jesteśmy im potrzebni. Jeśli stwierdzą, że przeszkadzamy, po prostu nas zabiją.

Pierrette ścisnęła dłoń Mateusza. Ten uśmiechnął się pokrzepiająco. Westchnąłem w duchu. Wiele bym dał, by w tamtej chwili mieć przy sobie Julcię. By móc ją porwać w ramiona, schować twarz w jej włosach. By wrócił dawny spokój. 

Pokręciłem stanowczo głową. Skup się, Walt. Im szybciej uratymujecie świat, tym szybciej wrócisz do Julci. 

Wróciłem do analizowanie rytuału. Według Thomasa, musiał go odprawić czarodziej, ale  nigdzie nie pisało, że odprawiający i poświęcający to jedna osoba. Mogliśmy więc optymistycznie założyć, że gdy już uwolnimy Michelle i zdobędziemy zakładnika,  będzie mogła sama przeprowadzić ceremonie. Musiała się ona odbyć w specjalnej świątyni, której położenie już znaliśmy. Wymagała ofiary z krwi błędu. Okej, do zrobienia. Rzucić zaklęcie, wkładając w nie całą swoją energię. Michi powinna sobie poradzić. Pozostawała jeszcze kwestia wyrysowania odpowiednich wzorów na ziemi, a dobranie położenia księżyca na niebie. To wszystko wydawało się niezbyt skomplikowane. Największy problem stanowiło pokonanie Zakonu i uwolnienie Michelle. 

Okazało się jednak, że lata na boisku wyszły Mateuszowi na dobre. Dość łatwo wpadał na niestandardowe rozwiązania. 

— Musimy ich po prostu wykiwać — powiedział, uśmiechając się przebiegle. — Bez Michelle nie damy rady. Wejdziemy więc do świątyni i odbijemy z rąk Zakonu. Wystarczy, że oswobodzi się na tyle, by używała magii. Teleportuje nas i naszego czarodzieja, w jakieś bezpieczne miejsce niedaleko. Odczekamy, opatrzymy rany i wrócimy, gdy Zakon odpuści. 

— Myślisz, że tego nie przewidzą? — zapytałem sceptycznie. 

Wzruszył ramionami. 

— Możliwe. Nie są wstanie trzymać wszystkich sił w świątyni. Poradzimy sobie. 

Zacisnąłem zęby. Plan był prosty, miał szanse wypalić, ale zakładał jedną, podstawową rzecz — uwolnimy Michelle. Bez niej mogliśmy co najwyżej obrzucić magów pomidorami, a potem liczyć na szybką śmierć. 




***


Podróż do podnóża gór okazała się mniej męcząca niż poprzednie. Ciężko było stwierdzić dlaczego, bowiem znów musieliśmy tłuc się najpierw samolotem, a potem autobusami wątpliwego pochodzenia. Miałam jednak wrażenie, że fotele są jakby bardziej wygodne, drogi równiejsze, a powietrze mniej zatęchłe. Nie wiedziałam, czy tak jest w rzeczywistości, czy to tylko wpływ Mateusza, który przez całą drogę siedział obok i ściskał moją dłoń. 

Nie rozmawialiśmy za wiele o tym, co się stało. Rozumieliśmy się bez słów. Obydwoje wiedzieliśmy, że tego właśnie chcieliśmy. Teraz, gdy już byłam pewna jego uczuć, czułam, jak z mojego serca zdjęto olbrzymi ciężar. Nie obchodziła mnie różnica wieku, czy co powiedzą ludzie. Mateusz był mi przeznaczony. Wiedziałam to od samego początku. 

Walter taktycznie ignorował nasze spojrzenia, ukradkowe pocałunki i trzymanie się za ręce. Ciężko było stwierdzić, co myśli o tej relacji. Ze zdumieniem stwierdziłam jednak, że nic mnie to nie obchodzi. W końcu mogłam wyjść spod opiekuńczych ramion brata i zacząć żyć. 

Świątynia miała leżeć w dolinie, pomiędzy czterema górami. Przynajmniej tak twierdził Ezékiél w swoich notatkach, a Isaac potwierdził to za pomocą skomplikowanych badań. Dotarliśmy do najbliższej wioski i dalej ruszyliśmy pieszo. Wędrówka nie była łatwa, ale obecność Mateusza dodawała mi sił. Na szczęście w tej partii góry nie były bardzo wysokie. Porośnięte lasami iglastymi, przypominały trochę makietę dziesięciolatka. Wśród drzew wydeptano wąskie ścieżki. Starałam się ostrożnie stawiać nogi, by nie poślizgnąć się na omszałych kamieniach. Na plecach dźwigałam butlę z tlenem, więc większość mojego ekwipunku podzieliśmy pomiędzy chłopaków. Walter co chwilę zerkał przez ramię, sprawdzając, czy daję sobie radę. Uśmiechnęłam się pod nosem. W ciągu ostatnich dni moja kondycja fizyczna poprawiła się gwałtownie. Nie wiedziałam czego to zasługa, ale gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może niedługo będę mogła pozbyć się tlenu. A kto wie, może z czasem będę mogła wrócić też do tańca? 

Wędrówka przez góry zajęła nam kilka godzin. W końcu zaczęło się ściemniać. Walter przystanął i spojrzał w niebo. 

— Moglibyśmy rozbić obóz — mruknął. — Chodzenie po ciemku jest niebezpieczne. I mamy ograniczoną ilość baterii. 

Zgodziliśmy się na to. Rozłożyliśmy na ziemi śpiwory, a Walt wziął pierwszą wartę. Kątem oka zauważyłam, jak znika wśród drzew, by stanąć na obalonym pniu i spróbować złapać zasięg. 

— Naprawdę myślisz, że nam się uda? — zapytał Mateusz, przysiadając obok. 

Nie wiedziałam, czy ma na myśli misję, czy też nasz związek. Uśmiechnęłam się więc pokrzepiająco i kiwnęłam głową. 

— Dlaczego miałoby się nie udać? 

Skrzywił się nieznacznie. Chwycił moją dłoń i pocałował mnie delikatnie. 

— Nadal nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty — mruknął. — Byłem przekonany, że zginęłaś. 

Skrzywiłam się odruchowo. Nie powiedziałam mu, że miałam wybór. Gdy znalazłam się na granicy życia i śmierci, czarodziejka pozwoliła mi wybrać — przeszłość czy przyszłość. Wróciłam do swoich czasów przekonana, że tata nie poradziłby sobie ze śmiercią dziecka. Nie po tym, co się stało z mamą. 

Teraz zaczynałam kwestionować tamtą decyzje. Skutkiem mojej interwencji były narodziny Michelle. Trzecia córka sprawiła, że tata z przyszłości nie był już tym samym zmarnowanym, nie odnajdującym się w życiu człowiekiem, który każdego dnia przeżywał śmierć żony. Kto wie, może obecność Michi sprawiłaby, że i z moim odejściem byłby wstanie się pogodzić. 

— Nie mówmy o tym — poprosiłam. —Najważniejsze, że jednak żyję i mnie odnalazłeś, prawda? 

Uśmiechnął się czule. Położyliśmy się obok siebie, tak, by nasze dłonie stykały się. Czułam na szyi jego oddech. Zamknęłam oczy, wsłuchując się w odgłosy lasu. 

Nawet nie zauważyłam kiedy zasnęłam. Przy Mateuszu nawet najtwardsza ziemia wydawała się wygodnym łóżkiem. 

Obudziło mnie Walter, dźgający moje ramię jak piniatę. Syknęłam cicho, odganiając go ruchem ręki. 

— Co jest? — burknęłam, siadając niechętnie. Dopiero świtało, panowała niepokojąca szarówka. 

— Musimy się spieszyć — wyjaśnił szeptem. — Wyczułem… wyczułem coś. Dziwną energię. Czarodzieje są niedaleko. 

W pośpiechu zebraliśmy obozowisko. Walter poprowadził nas kolejnymi ścieżkami tak szybko, że ledwo za nim nadążałam. Co rusz to się wspinaliśmy, to schodziliśmy w wąskie wąwozy. W końcu dotarliśmy do ściany. A dokładniej do dwóch pionowych, kamiennych ścian, które prawie stykały się ze sobą, tworząc wąskie przejście. 

— Musimy wejść do środka — powiedział stanowczo Waltera.

— Skąd wiesz? — Mateusz nie wydawał się przekonany. Z powątpiewaniem spoglądał to na przesmyk, to na mój plecak z butlą. 

— Energia. Otacza nas zewsząd. 

Miał racje. Też to czułam. To była magia. Inna niż ta, która pomogła nam w walce z Zakonem, ale równie potężna. Muskała naszą skórę i szeptała do ucha kierunek drogi. Jej źródło, ukryte za skałami, było kluczem do naszych problemów. 

Widziałam, że chłopaki nadal mierzą się morderczymi spojrzeniami, więc po prostu przełożyłam plecak do ręki i wsunęłam się w przejście. Na początku naprawdę było wąskie, ale po kilku krokach rozszerzało się na tyle, że można było swobodnie przejść bokiem. Pozostali, nie mając za bardzo wyjścia, ruszyli za mną. 

Przejście było krótsze niż przypuszczaliśmy. Po kilku minutach ściany zaczęły się od siebie oddalać. Najpierw mogliśmy już iść normalnie, potem zarzucić z powrotem plecaki, a ż w końcu wyszliśmy na coś, co przypominało olbrzymi plac. Ze wszystkich stron otoczony był wysokimi, kamiennymi ścianami. Nad naszymi głowami widzieliśmy czyste, błękitne niebo, a na końcu wykuto w skale wąskie schody i wejście przyozdobione kolumnami. 

— Chyba jesteśmy na miejscu — obwieścił triumfalnie Walter. 

Uśmiechnęłam się pod nosem. Zaczynało się naprawdę dobrze. 

Z blasterami w gotowości, podeszliśmy do schodów. Plac był zupełnie pusty, więc nie mielibyśmy gdzie się ukryć. Schody były śliskie i omszałe, wydawały się dawno nie używane. Prowadziły do kolejnego wąskiego korytarza wykutego w skale. Zapaliliśmy latarki. Na ścianach wisiały kinkiety od pochodni, jednak przy każdym kroku w powietrze unosił się kurz, a pod sufitem wisiały pajęczyny. 

Nasłuchując uważnie, powoli szliśmy przed siebie. W kurzu nie było widać śladów innych stóp, ale czarodzieje potrafili być nieprzewidywalni. Wolałam nie trafić na nich znienacka. 

Korytarz kończył się wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami. Były zrobione z drewna, a ozdobiono je skomplikowanymi, kwiatowymi wzorami. Mateusz i Walter chwycili za mosiężne uchwyty i pociągnęli. 

Zamarliśmy. Zaparło nam dech w piesiach. Trafiliśmy bowiem do najpiękniejszego miejsca, jakie kiedykolwiek widziałam. Olbrzymie patio otaczały dwukondygnacyjne budynki z kamienia. Dachy pokryto ciemnoniebieskimi dachówkami, a w kolumnach krużganków skrupulatnie wyrzeźbiono mitologiczne stworzenia. Każde inne. Smoki, wróżki, gobliny, olbrzymy, chochliki. Kolorowe, ze złotymi zdobieniami. Na końcu stał pomnik. Ogromny miał conajmniej dwadzieścia metrów wysokości. Przedstawiał smukłą kobietę, w długich szatach, z pochodnią w ręku. Gdy podeszliśmy bliżej, u jej stóp dostrzegliśmy ołtarz, równie bogato zdobiony, choć nie w magiczne stwory, a w kwiaty i…

— Zegary? — Walter uniósł brwi. — Dlaczego wyryli zegary? 

Zagryzłam wargę. Przesunęłam palce po zdobieniach. Oprócz klasycznych zegarów, były tam również klepsydry i zegary słoneczne. 

Czas. Nim rządził Zakon. 

— Udało się — wychrypiałam. — Chłopaki, naprawdę się udało!

Mateusz nie wyglądał na przekonanego. Zerknął na ołtarz, a potem na jeden z balkonów. W jego oczach pojawiły się dziwne błyski. 

— W takim razie zabierzmy się do pracy. Nie długo pojawią się goście. 



1 komentarz:

  1. Serdecznie zapraszam do siebie https://takmusialobycccc.blogspot.com/?m=1

    OdpowiedzUsuń