środa, 23 września 2020

Rozdział 23

 Rada na przyszłość — za nim rzucicie się z czwartego piętra sugeruję trzy razy przemyśleć kwestię ratowania własnego tyłka Chyba, że chcecie skończyć jako naleśnik. Wtedy spoko, może ten punkt ominąć. W innym wypadku sugeruję zastanowić się trzy razy nad podejmowanym działaniem i opracować plan awaryjny. Może się przydać. 

Jak się pewnie domyślacie, ja planu nie miałam. Spadałam z prędkością kilkuset metrów na sekundę, z czwartego piętra, prosto w śnieg. Ułamki sekund dzieliły mnie od rozpłaszczenia się na bardzo malowniczą plamę. Moje życie miało zakończyć się w najbardziej nieprzewidziany sposób. Pewnie teraz uważacie, że kompletnie zwariowałam. Cóż, macie sporo racji. Ale prawda była taka, że gdy tylko spojrzałam w oczy strażników, wiedziałam, co mam robić. Nie mogłam dać się złapać, po prostu nie mogłam. Musiałam chociaż spróbować uciec. 

Więc skoczyłam. I dokładnie w momencie, w którym puściłam się krawędzi zrozumiałam, jak głupi był to pomysł. Pożegnałam się z życiem. Przynajmniej nie umrę, przyczyniając się do końca świata. Może nawet dostanę order? Albo chociaż uroczysty pogrzeb. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś znajdzie moje ciało. 

Jeszcze tylko metr, pół… 

Zamknęłam oczy, przygotowując się na uderzenie. 

Ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast uderzenie poczułam tylko, jakbym wpadała w mięciutką watę. Otoczyła mnie ze wszystkich stron, amortyzując upadek. Gdy w końcu się zatrzymałam, czułam się tak, jakbym leżała na materacu. 

Powoli otworzyłam oczy. Przez ułamek sekundy myślałam, że to śnieg zapobiegł mojej śmierci, ale okazało się, że wcale się w niego nie zapadłam. Wręcz przeciwnie — leżałam teraz na szczycie zaspy, nad sobą mając mury więzienia. Słyszałam nerwowe pokrzykiwania strażników. Momentalnie poderwałam się z ziemi i podbiegłam pod ścianę. Przylgnęłam do niej, w duchu modląc się, by zbyt szybko mnie nie zauważyli. Zaczęłam ostrożnie przesuwać się w stronę miejsca, gdzie ściana zakręcała pod kątem pięćdziesięciu stopni. Widziałam tam płytką wnękę. Może byłabym w stanie się ukryć. 

Krzyki robiły się coraz słabsze, aż w końcu całkowicie ucichły. Powinnam się cieszyć, ale zamiast tego dodatkowo się spięłam. Nie wierzyłam, że strażnicy tak po prostu odpuścili pościg. Musieli widzieć, jak spadam, a potem podnoszę się jak gdyby nigdy nic. 

Schowałam się we wnęce. Odetchnęłam głęboko. Powinnam zastanawiać się, jak przeżyła, ale szczerze? W tamtym momencie w ogóle mnie to nie obchodziło. Uciekałam z celi, co już samo w sobie było sukcesem. Obudziłam też magię. Super. Była szansa, że jeśli wystarczająco wściekle się na strażników, to rozwalę ich w drobny mak. 

Uśmiechnęłam się triumfalnie. Może nie jesteś na straconej pozycji, Michelle. 

Ostrożnie wysunęłam się z wnęki. Nie zobaczyłam tłumu morderczych czarodziei, więc ruszyłam dalej wzdłuż ściany. Tuż za zakrętem, przy samej ziemi zaczęły pojawiać się piwniczne okienka, teraz częściowo przysypane śniegiem. Przestępowałam nad nimi, bojąc się, że ktoś zobaczy moje nogi. 

Przystanęłam po kilkunastu metrach. Potarłam rękami ramiona. Temperatura spadła mocno poniżej zera, a ja miałam na sobie tylko dżinsową kurtkę. Wiedziałam, że muszę prędko znaleźć schronienie, bo inaczej zamarznę. A za długo unikałam śmierci, by skończyć jako kostka lodu. 

Przykucnęłam. Okna piwnicy również były zakratowane, ale brakowało w nich szyb. Zajrzałam do środka. Słabe światło sprawiało, że widziałam jedynie kawałek kamiennej podłogi. To mogło być wszystko, od celi po piwniczkę z konfiturami. Tak samo wyglądały kolejne trzy pomieszczenia, choć równie dobrze mógł to być jeden długi pokój. 

Z drugiej strony, cze ktoś projektuje takie duże cele? 

Dopiero w czwartym okienku dostrzegłam coś więcej. Sączyło się przez nie słabe, niebieskawe światło, a w piwnicy wydawał się ktoś być. Słyszałam przytłumione, podenerwowane głosy. Wykrzywiłam się dziwnie, tak, by jednocześnie zobaczyć, kto jest w środku i nie znaleźć się wzroku. Średniej wielkości pomieszczenie oświetlane było niebieskimi, neonowymi lampami. Ściany pomalowano kremową, odchodząc farbą, a na samym środku stał metalowy stół. Wokół niego kręciło się kilku mężczyzn, a na końcu stała postać w pelerynie. W duchu modliłam się, by nie pomyślała o patrzeniu pod sufit. 

— Idioci, skończeni idioci, mogliście go zabić! — krzyczała kobieta, w której rozpoznałam Zarinę. — Potrzebujemy go żywego. Inaczej ta głupia dziewucha nam nie pomoże. 

Wzdrygnęłam się. Podświadomie zrozumiałam, że mówi o mnie. Momentalnie ogarnęło mnie przerażenie. Czyli już mieli kogoś mi bliskiego. I zamierzali go skrzywdzić, jeśli nie zgodzę się dalej z nimi współpracować. 

Pochyliłam się jeszcze bardziej, próbując dostrzec pozostałą część pomieszczenia. Dopiero gdy zmrużyłam oczy dostrzegłam, że na przeciwległej ścianie, przypięty łańcuchami, wisi człowiek. Mężczyzna, sądząc po posturze. Wisiał za wysoko, bym mogła dostrzec jego twarz, czy chociażby kolor włosów. 

— Nie możecie przesadzić, przy przesłuchaniu. Musi być wystarczająco silny by z nią rozmawiać, ale za słaby, by się uwolnić. I niech sprawia wrażenie mocno poturbowanego. Efektowne obrażenia, to chcemy uzyskać — mówiła tonem nauczycielki, pouczającej niesfornych uczniów. 

Przełknęłam nerwowo ślinę. Czyli do Zariny jeszcze nie dotarła moja informacja o ucieczce. Miałam kilkanaście sekund, może minut przewagi. 

Ta myśl dodała mi odwagi. Przyjrzałam się uważniej. Zarina podeszła do mężczyzny i dźgnęła go w pierś. 

— Nic nie powiesz? — zarechotała. 

Więzień milczał. Kobieta skomentowała to cichymi prychnięciem. 

— Oh, daj spokój, opór nic nie da. Jesteś skończony chłopcze. Twoja przyjaciółka już się nam poddała. Więc nie masz o co walczyć. 

Splunął Zarinie w twarz. Cofnęła się zdegustowana, a ja z trudem stłumiłam parsknięcie śmiechem. 

— Po moim trupie — warknął. 

Zamarłam. Znałam ten głos. Od kilku tygodniach słyszałam go zaraz po przebudzeniu i tuż przed zaśnięciem. Ten głos towarzyszył mi każdego dnia i sprawiał, że moje serce przyspieszało gwałtownie. 

Ezékiél. Mieli Ezékiéla. 

Zatoczyłam się do tyłu. Krew uderzyła mi do mózgu. Na moment straciłam oddech. Świat zawirował. Miałam wrażenie, że ziemia osuwa mi się spod stóp. Oparłam się o ścianę, próbując opanować drżenie całego ciała. 

Ezékiél, Ezékiél, Ezi, mój Ezi, co oni ci zrobili… 

Zmusiłam się, by ponownie skupić się na bieżących wydarzeniach. W lochach wybuchło zamieszanie. Zarina znów zaczęła wrzeszczeć na swoich podwładnych. Mężczyźni przez chwilę krzątali się nerwowo, aż w końcu wszyscy w pośpiechu opuścili salę. Pewnie w końcu dotarła do nich wiadomość, że uciekłam. Zostało tylko dwóch strażników. Jeden stanął przy drzwiach, a drugi, przy ścianie obok Ezékiéla. 

Wiedziałam, że mam mało czasu. Za chwilę pojawi się mnóstwo magów, gotowych rozerwać mnie na strzępy. Jeśli chciałam ratować i siebie i Ezékiéla, musiałam działać bardzo szybko. 

Przyjrzałam się dokładniej kratom. Wydawały się równie solidne, co te w mojej celi, ale nie wykluczałam, że mają dodatkowe zabezpieczenie magiczne. Rozprostowałam palce, przyłożyłam je do krat i na próbę przywołałam kilka iskierek. Nie kopnął mnie prąd i nie wyleciałam w powietrze, co samo w sobie było dobrym znakiem. 

Zawahałam się. Nie mogłam tak po prostu wpaść do środka. Strażnicy na pewno byli czarodziejami i z łatwością by mnie powstrzymali. Dwa do jednego. Bez żadnych szans. 

Gdyby jednak najpierw udało mi się uwolnić Ezékiéla byłoby łatwiej. Był potężnym magiem. 

Przeklęłam pod nosem. Znalazłam się w kropce. Powinnam uciekać. Prawda była taka, że choć bardzo chciałam, nie miałam żadnych szans, by ocalić Eziego. 

Otarłam pospiesznie, zbierające się pod powiekami łzy bezsilności. Weź się w garść Michelle. Zaszłaś za daleko, by teraz się poddać. Musisz coś wymyślić, cokolwiek. Nie możesz po prostu uciec, nie możesz zostawić Ezékiéla. Nie możesz pozwolić, by cierpiał. 

I nagle stało się coś, niezwykłego. W swojej głowie usłyszałam głos. Głos, który odszedł wiele lat temu, głos, który myślałam, że już nigdy nie usłyszę. 

Witaj Michelle. Myślę, że mogę ci pomóc. 

W swojej głowie usłyszałam mamę. 


***


Pomysł z lokalizacją telefonu był tak prosty, że aż absurdalny. Byłem nawet gotowy pogodzić się z faktem, że trop był błędny. Chwilę po tym, jak w czerwona kropka zaświeciła w Norwegii zrozumiałem, że to cholerny absurd. Jakim kurczę cudem mielibyśmy namierzyć bandę potężnych czarodziejów za pomocą zwykłego GPS? No jak?!

Ale musiałem przyznać, że na razie był to nasz jedyny trop. Musieliśmy nim podążać. Zebraliśmy szybko swoje rzeczy, porobiliśmy zdjęcia ksiąg, które wydawały nam się ważne, a potem w pośpiechu opuściliśmy świątynie. Woleliśmy nie ryzykować, że Zakon jednak sobie o nas przypomni i postanowi zamienić w gwiezdny pył. 

Podróż z Tybetu do Norwegi okazała się zaskakująco spokojna. Wystarczyło tylko, że dotarliśmy do najbliższego lotniska, a potem już poszło z górki. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że samolotem możesz dostać się w prawie każde miejsce na świecie, a czas podróży zależy tylko od ilości przesiadek. My mieliśmy dwie. Dodatkowo, za nim się zorientowałem, Mateusz kupił bilety dla naszej trójki. W biznesklasie. Powiedział, że to prezent, a ja nie zamierzałem protestować. Przynajmniej mogłem przespać normalnie kilkanaście godzin. 

W Oslo wylądowaliśmy przed siódmą wieczorem. Było już ciemno i zimno. Wychodząc na pokryte śniegiem ulice, w duchu dziękowałem Ezékiélowi za wyposażenie nas w ciepłe, puchowe kurtki i rękawiczki. Czułbym się wyjątkowo głupio, gdybym wrócił do Bostonu z odmarzniętymi palcami. 

— To jaki mamy plan? — zapytał Pretty, na moment odrywając się od telefonu. Cały czas czekała na więc od z Isaaca. Nasz kochany kuzynek z radością przyjął możliwość przebadania kolejnych magicznych ksiąg. Jak przypuszczaliśmy, ich języka nie było w żadnej bazie danych. Za to notki Ezékiéla zapisane były po japońsku. Program przetłumaczył je bez problemu, jednak dopiero teraz mieliśmy czas, by na spokojnie je przeczytać. 

— Powinniśmy jechać na północ — mruknąłem, studiując rozkład lini autobusów. — Ezékiéla trzymają jakieś pięćset kilometrów stąd. 

— O ile w ogóle jest w Norwegii. — Mateusz prychnął kpiąco. 

Przewróciłem oczami. Przez ułamek sekundy chciałem mu odpyskować, ale zawahałem się. Coś chodziło mi po głowie. Pomysł, na który powinienem wpaść wcześniej, a który wydawał się oczywisty. 

Wyciągnąłem komórkę i napisałem smsa do taty. Poprosiłem, by wysłał mi numer Michelle, z którego dzwoniła, by zapewnić, że jest bezpieczna. Po chwili dostałem odpowiedź. Usiedliśmy w pobliskiej kawiarni, gdzie na spokojnie mogłem uruchomić program. Przez chwilę analizował wybrany numer. Czekaliśmy w napięciu patrząc, jak holograficzny obraz Ziemi obraca się w szaleńczym tempie. Cały czas wydawało mi się, że zaraz zatrzyma się na Norwegii. 

Ale nic takiego się nie stało. Gdy Ziemia stanęła, telefon zabrzęczał i wyświetlił komunikat „Brak Danych”. 

— Cholera! — wściekle uderzyłem pięścią w stół. 

Mateusz i Pretty wymienili zaniepokojone spojrzenia. 

— To znaczy, że Michelle tu nie ma? Więc Ezékiéla też? — zapytała. 

Zawahałem się. Powoli pokręciłem głową. 

— Nie raczej, nie. Myślę, że Ezékiél rzucił na telefon Michi jakieś zaklęcie, które zapobiega namierzeniu. Chyba nawet coś o nim wspominał. Więc Michelle tak naprawdę może być wszędzie. Ale czuję, że jest z Ezékiélem. 

Pierrette nie skomentowała tego. Zacisnęła tylko zęby, a potem dopiła gorącą czekoladę. 

Wynajęliśmy samochód. Nawet w Norwegii komunikacja nie docierała wszędzie. Mateusz prowadził, Pretty siedziała obok, a ja rozłożyłem się na tylnich siedzeniach. Przez całą drogę wymieniliśmy może kilka zdań. Znaczy ja wymieniłem z nimi, bo moja kochana para ćwierkotała o jakiś głupotach cały czas. Przysypiałem więc, znużony monotonną jazdą i śniegiem za oknem. 

Po pięciu godzinach GPS oznajmił, że jesteśmy na miejscu. Niechętnie wyjrzałem przez okno. Znajdowaliśmy się na kompletnym pustkowiu. W zasięgu wzroku nie było nic, oprócz śniegu i wąskiej drogi. Żadnych drzew czy starych budynków. Kompletna pustka. 

— Jesteście pewnie, że to tutaj? — zapytałem z powątpiewaniem. 

Mateusz wzruszył ramionami. 

— Tak twierdzi GPS. Ale mamy jeszcze ze dwa kilometry do przejścia. 

Jęknąłem cicho. Mieliśmy iść przez ten śnieg? W zimnie? Czy los naprawdę chciał z nas zrobić lody na patyku? 

Zostawiliśmy samochód na poboczu, na wszelki wypadek zapisując jego położenie. Ruszyliśmy przez pole, brodząc w śniegu po łydki. Nasze spodnie szybko przemokły i zaczynałem powoli tracić czucie w nogach. Powoli docierało do mnie, jak idiotyczne było nasze postępowanie. Tak po prostu zatrzymaliśmy się na środku pustkowia i bez żadnego planu, ruszyliśmy przez śnieg. Nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy, nikt nie byłby wstanie wezwać pomocy. Dobrze, że chociaż mieliśmy odpowiednie buty, kurtki i zapas jedzenia i wody. 

I zapewne jak przypuszczacie, nie mieliśmy pojęcia, co zrobimy, gdy już znajdziemy siedzibę Zakonu. Ewentualna walka nie wchodziła w grę — byliśmy tylko zwykłymi śmiertelnikami. Pozostawało nam liczyć na własny spryt i olbrzymią dawkę szczęścia. 

— Daleko jeszcze? — fuknąłem, gdy zaczęło mi chlupać w butach. 

— Jakieś… dziesięć minut? — Mateusz zerknął na telefon. — Według nawigacji powinniśmy być niedaleko. 

Westchnąłem głęboko. Jasne, niedaleko. Skoro tak, to dlaczego nadal nie natknęliśmy się na choćby najmniejszy ślad obecność istot ludzkich. Żadnych domów, stodół, nawet głupiego wychodka, do cholery! Nic, zero, nul. 

Byłem gotowy pogodzić się z porażką, gdy nagle zderzyłem się z czymś twardym. Zatoczyłem się do tyłu, a przed oczami zatańczyły mi gwiazdki. Z trudem złapałem równowagę, w ostatniej chwili zapobiegając zapadnięciu się w śnieg. 

— Co to do cholery było?! — sarknąłem, rozmasowując obolałą głowę. 

— Chyba niewidzialna ściana. — Pierrette zmarszczyła brwi. Wyciągnęła rękę i ostrożnie wymacała barierę. 

— Niewidzialna ściana? 

Przytaknęła. Zaczęła iść w prawo, cały czas trzymając rękę w powietrzu. 

— To chyba coś na wzór muru. Obstawiam, że otacza całą siedzibę Zakonu. 

Zerknąłem na Mateusza, który tylko nieznacznie zmarszczył czoło. Zerknął na telefon. Do celu zostało nam jeszcze kilka minut drogi. Czyżbyśmy trafili do celu? 

— Musimy się przez nie przedostać — Pierrette w zamyśleniu podrapała się po brodzie. 

— Raczej nie otworzą, gdy zapukamy — zażartowałem. 

Nie roześmiali się, nawet nie uśmiechnęli się kącikiem ust.  Byli cholernie poważni, co tylko spotęgowało moją irytacje. Okej, rozumiem, byliśmy na strasznie ważnej misji, ale bez przesady! Trzeba w końcu wyjąć kijek z tyłka!

Dobra, Walt, czas żebyś łaskawie użył swoich szarych komórek. W końcu, co by nie mówić, jesteś obecnie najmądrzejszym, najprzystojniejszym i najgenialniejszym facetem na kontynencie. A przynajmniej sportowcem. Na pewno jesteś w stanie wymyślić genialny plan, który ocali świat. Potem dostaniesz medale, nagrody, klucze do miasta i namiętny pocałunek od Julci. 

Oj tak, musiałem opracować plan. 

Ruszyłem wzdłuż bariery. Wydawała się być bardzo solidna, choć niewidzialna. Ciężko było więc stwierdzić jaką ma długość i jak wysoko sięga. Przypuszczałem jednak, że jest po prostu cienką wiązką energii, która tworzy kopułę nad terenem Zakonu. 

Mieliśmy więc dwa wyjścia. Albo spróbować przekopać się pod kopułą — co było trudne i mogło nie przynieść spodziewanego efektu. Albo znaleźć wyrwę w barierze. Co oczywiście było wyjątkowo żmudne i też nie mieliśmy gwarancji, że jakakolwiek dziura istnieje. 

Super. Czyli kolejna sytuacja bez wyjścia. 

Zrobiłem dwa kroki w tył. Omiotłem wzrokiem teren przed nami. Teraz byłem już prawie pewny, że bariera skrywa przed naszym wzrokiem siedzibę Zakonu. Żeby ją zobaczyć, musieliśmy przebić się przez atomy. 

Zaraz, sekundę. Atomy? Cząsteczki? Czy przypadkiem nie o nich wspominał nam Isaac, gdy tłumaczył, jak działają blastery?

I nagle mnie oświeciło. Już wiedziałem, jak pokonać bariery. Odwróciłem się do pozostałych i posłałem im triumfalny uśmiech. 

— Moi drodzy, zaraz posiekamy się na kawałeczki. Fajnie, prawda? 


***


Jeśli kiedykolwiek zastanawiałam się, jaki poziom głupoty mogą osiągnąć moi bracia, to właśnie otrzymałam odpowiedź. Plan Waltera był tak szalony i tak porąbany, że gdy go przedstawił, to przywaliłam mu w łeb. Serio. Tak na wszelki wypadek. Żeby sprawdzić, czy na pewno ma mózg. Coś zagrzechotało, więc chyba pojedyncze neurony jeszcze działały. 

— Nie ma mowy. W życiu tego nie zrobimy. — Gdy minął pierwszy szok, Matusz skrzyżował ręce na piersi i zaczął twardo protestować. — Ten pomysł jest kompletnie szalony i nie ma szans się udać. 

Walter wzniósł oczy ku niebu. Burknął coś pod nosem, a potem wyjął z plecaka blaster. 

— Pamiętasz, co mówił Isaac, prawda? Nasze kochane urządzenia wysyłają cząsteczki energii, które rozpraszają magię. Na ułamek sekundy, ale jednak. Gdybyśmy skierowali na barierę wystarczająco silne wiązki, to może udałoby nam się utworzyć wyrwę odpowiedniej wielkości i się przez nią przedostać. 

— Ale blastery nie strzelają wiązką ciągłą — zauważyłam. 

Walt przytaknął. W jego oczach zabłysło podekscytowanie. 

— Właśnie dlatego musimy być szybcy i wbiec w barierę równocześnie z promieniem. To trudne, ale nie niewykonalne. 

Wymieniliśmy z Mateuszem pochmurne spojrzenie. Teoretycznie plan brzmiał dobrze. Oboje jednak wiedzieliśmy, że jeden błąd, a skończymy poszatkowani na kawałeczki. A martwi do niczego się Ezékiélowi nie przydamy. 

— Wszystko opiera się na odpowiednim zgraniu w czasie — kontynuował niezrażony Waltrer. — Możemy ustawić blastery na największy ogień. Dwa powinny stworzyć wystarczająco szeroką wyrwę. Trzeba działać szybko. Bardzo szybko. Prawie równocześnie z wystrzałem. 

Był zachwycony swoim planem. Chodził w kółko, a jego policzki płonęły z podniecenia. Znałam go zbyt dobrze, by przypuszczać, że uda nam się przemówić mu do rozumu. Zrezygnowana pokręciłam głową. Mateusz przygryzł wargę i zacisnął pięści. Nie zamierza tak łatwo się poddać. Chwycił Waltera za ramiona i zmusił, by spojrzał mu prosto w oczy. Jego chłodny głos sprawił, że temperatura spadła o kilkanaście stopni. 

— Nie mam pojęcia, co brałeś, ale nie pozwolę byś narażał życie Penny. Zrozumiałeś?! — Potrząsnął chłopakiem. 

Na Walterze nie zrobiło to żadnego wrażenia. Dotknęłam delikatnie ręki Mateusza, by dał sobie spokój. Spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. 

— Nie chcę, by coś ci się stało — wychrypiał. 

Uśmiechnęłam się smutno. Odkąd opuściliśmy Świątynie Motyli, nasza relacja był wręcz idealna. Wtedy, w bibliotece przez zupełny przypadek odkryłam, dlaczego kiedyś się w nim zakochałam. Jeden żart, kilka wymienionych zdań i już siedziałam na stole, a on szeptał mi do ucha wspomnienia ze wspólnie spędzonych chwil. Nagle zniknęło dwadzieścia lat różnicy wieku. Flirtowaliśmy ze sobą, a gdy poczułam jego usta na swoim policzku, prawie skoczyłam z radości. 

Obiecałam sobie, że gdy tylko uratujemy świat, zrobię wszystko, byśmy znów spróbowali być razem. I żadna siła mnie nie powstrzyma. 

— Skoro tak bardzo się boicie, to spróbuję sam — prychnął Walter. 

Za nim zdążyłam zaprotestować. Wyciągnął z plecaka mój balster. Położył obydwa na ziemi i ustawił tak, by celowały w barierę. Blastery miały funkcję opóźnionego zapłonu, jak w aparatach. Walt dał sobie pięć sekund opóźnienia. Stanął pod barierą, czekając w napięciu. 

A potem kilka rzeczy wydarzyło się w jednej chwili. Blastery wystrzeliły, Walter rzucił się w barierę, wrzasnęłam przeraźliwie, coś huknęło i w powietrze wzniosły się tumany śniegu. Mateusz zamknął mnie w szczelnym uścisku. Schowałam twarz w jego kurtce, oddychając ciężko. Śnieg w końcu opadł, ale nie odwróciłam głowy. Bałam się, że zamiast brata zobaczę tylko kupkę krwi i wnętrzności. 

— Penny? — szepnął Mateusz. — Już w porządku, możesz spojrzeć. 

Odwróciłam się powoli. 

I zdębiałam. Nie zobaczyłam ani krwi, ani flaków. Tylko Waltera, który stał kilka metrów dalej i uśmiechał się głupkowato. Miał trochę przypalone włosy, ale poza tym wydawał się cały i zdrowy. 

— Widzicie! — krzyknął. — Udało się! Naprawdę się udało!

Musiałam się uśmiechnąć. Nadal nie dowierzałam, że Walter nie został zamieniony w krwawą miazgę. Ale z każdą sekundą, moje serce wypełniała nadzieja. Skoro udało nam się przejść przez barierę, to może uratujemy i Ezékiéla i Michelle. 

— Na co czekacie?! Teraz wasza kolej!

Pospiesznie powtórzyłam czynności Waltera i przeszłam przez barierę. Jednocześnie zabrałam jeden z blasterów, do otworzenia przejścia od drugiej strony. Dzięki temu, gdy przeszedł też Mateusz, nadal mieliśmy broń i szansę na ucieczkę. 

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Przez kilka minut otaczał nas tylko śnieg, ale w końcu zobaczyliśmy na horyzoncie jakąś budowle. Olbrzymi, prostokątny budynek, z kilkunastoma piętrami i szarą elewacją. Wyglądem przypominał trochę blok z połowy poprzedniego wieku. 

Walter zatrzymał nas ruchem ręki. Przełknęłam nerwowo ślinę. Znajdowaliśmy się na otwartej przestrzeni. Zapewne w zasięgu wzroku strażników, jeśli takowi byli. 

— Ogłoszą alarm, gdy tylko nas zobaczą — mruknęłam. — Przydałby się kolejny genialny plan, braciszku. 

Uśmiechnął się głupkowato. Sięgnął do plecaka i wyjął z niego czerwony koc izotermiczny. Zawiązał go sobie wokół szyi, a potem pomachał blasterem nad głową. 

— Jam jest Walter Antiga, szlachetny członek Zakonu Czerwonego Smoka. 

Parsknęłam śmiechem. Mateusz tylko uniósł brew. Dźgnęłam go palcem w pierś. 

— W czerwieni będzie ci do twarzy. 

Uśmiechnął się nieznacznie. Cmoknął mnie w czoło, a później również przywdział improwizowaną pelerynę. Musieliśmy wyglądać wyjątkowo śmiesznie, ubrani w puchowe kurtki, wełniane czapki i peleryny z koców. 

— Jak po tym wszystkim nie wylądujemy w wariatkowie, to zacznę wierzyć w cuda. 

Idąc dalej w stronę budynku czułam, jak otaczająca nas magia zaczyna się zagęszczać. Pojawiał się słaby, tępy ból głowy i coraz ciężej stawiałam kroki. Miałam ochotę odwrócić się na pięcie i uciec. Tylko ostatkiem silnej woli, dalej brnęłam w śniegu. 

Udało nam się podejść aż pod mury budynku. O dziwo nie natknęliśmy się na żadnych strażników i nikt nie rozszczepił nas na atomy. Przylgnęłam do ściany i ze świstem wypuściłam powietrze. Pozwoliłam sobie na chwilę oddechu. Przez okno piwniczne przy ziemi, ukradkiem zajrzeliśmy do środka. Nie zauważyliśmy nic ciekawego. Tylko ciemność. Żadnych ludzi, żadnych lochów, żadnych mrocznych rytuałów. Przez moment miałam nawet wrażenie, że blok jest opuszczony. 

— Może zorientowali się, że ich namierzyliśmy i uciekli? — rzucił bez większego przekonania Walter. 

Poprawiłam związane w kucyk włosy. Coś nie dawało mi spokoju. Dziwne uczucie, które podpowiadało, że poszło nam zdecydowanie za łatwo. 

I wtedy usłyszeliśmy wrzask. Przeraźliwi, przeszywając do kości wrzask, który mógł należeć tylko do Michelle. 

2 komentarze:

  1. Można rzecz, że Michelle wylądowała w puchowej pierzynce :) Ciekawi mnie czy to bezpieczne lądowanie ma związek z jej magicznymi zdolnościami, które powoli w sobie odkrywa, czy efekt waty został "zaprojektowany" przez innych czarodziei. W każdym bądź razie nasza bohaterka przeżyła swój upadek i ruszyła do ucieczki. Tylko jak to zrobić skoro wróg więzi ważną dla Ciebie osobę? To wbrew naturze Michelle, aby zostawić Ezekiela. Trudno jej będzie go "odbić" aczkolwiek wierzę w jej determinację. Z drugiej strony ciekawi mnie skąd ten głos matki w jej głowie. Oby to nie była żadna sztuczna magów! Kto wie, może Michelle podświadomie ściągnęła do siebie matkę. Choć ten krzyk na końcu jest bardzo niepokojący!
    Nasze ulubione trio stanęło na mroźnej norweskiej ziemi. Ci to mają życie! Latają sobie w tą i z powrotem ^^ co ja zresztą gadam, oni sami woleliby się zamienić i bezpiecznie siedzieć sobie w domciu pod kocykiem zamiast ratować świat i swoją ukochaną siostrzyczkę. Walter oczywiście przewodzi całej ekspedycji i wpada na dość ciekawe, a co najważniejsze idealne pomysły. Chociaż lekko przypalone włosy to raczej efekt uboczny ^^ ważne jednak, że jego plan przebicia się przez barierę poskutkował i cała trójka bezpiecznie znalazła się pod murami kryjówki czarodziejów. Isaac byłby na pewno dumny :) "Jam jest Walter Antiga, szlachetny członek Zakonu Czerwonego Smoka" - sama parsknęłam śmiechem na to słowa i wyobrażenie sobie go w tym momencie ^v^
    Pretty i Mateusz nieświadomie irytują Waltera swoim zachowaniem chyba nie zdając sobie z tego sprawy hihi ^^ Chociaż raz mógłby być dla nich wyorozumiały. Muszą nadrobić tyle lat (w szczególności mam tu na myśli Mateusza, choć zapewne dla Pretty ich rozłąka także trwała wieczność), a po za tym to dobrze, że choć na chwilę odrywają myśli od niebezpiecznej sytuacji w której się znajdują.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Michelle odkryła w sobie magię i to uchroniło ją od bolesnego upadku :D Przyznam, że bałam się, że biedna pogrucha sobie kości, ale na całe szczęście wylądowała w miękkim puchu ^^ Dzięki temu zyskała przewagę nad strażnikami i miała szansę, by się przed nimi skryć. Pytanie tylko, co dalej, skoro prędzej czy później zauważą jej zniknięcie... Odpowiedź przyszła sama, bo okazało się, że tajemniczym więźniem jest Ezi. I to wystarczyło, by Michelle porzuciła plany o ucieczce. Bo jak mogła zostawić Eziego sama? No nie mogła! Jestem pewna, że wymyśliła jakiś genialny plan, by ruszyć mu na ratunek, ale ta końcówka mocno mnie zaniepokoiła. A może krzyczała tak, by odwrócić uwagę od Eziego? Ugh, mam tyle pytań! :D
    Nasza nieustraszona trójca wyruszyła w kolejną podróż, tym razem do Norwegii. Strzał Waltera okazał się trafny i kto by pomyślał, że to właśnie on będzie mózgiem operacji :D Troszkę irytuje się na siostrę i Mateusza, ale powinien zacisnąć zęby i dać się im nacieszyć. On z Julcią pewnie wcale lepsi nie byli! Ale koniec końców, kiedy wszyscy szczęśliwie dotarli na miejsce, w którym znajduje się Zakon, Walt wpadł na kolejny genialny pomysł. Genialny w jego przekonaniu oczywiście, bo Pretty i Mateusz byli do niego sceptycznie nastawieni. Biedna Pretty! Co ona ma z tym swoim bratem bliźniakiem :D Na szczęście jak do tej pory udało im się niepostrzeżenie przedostać przez barierę i dotrzeć do murów. Teraz tylko muszą wymyślić plan, jak uratować Michelle i Eziego, by później Polly i Mateusz mogli do siebie wrócić ^^
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń