czwartek, 9 lipca 2020

Rozdział 18

Jeśli spodziewaliście się wzruszającego, pełnego emocji opisu przysięgi, to was zawiodę. To była najnudniejsza rzecz pod słońcem. Żadnych skomplikowanych rytuałów, mrocznych inkantacji, błysków, czy dziwnego uczucia w piesi. Nic, zero, nul. Po prostu kazali nam chwycić się za ręce i powtórzyć prostą formułkę. Potem na naszych namgastak pojawiła się i zniknęła dziwna runa. 

Tyle. Koniec. Wszyscy rozeszli się do domu. 

Zawód, co nie? Serio spodziewałam się czegoś bardziej magicznego. Ba, nawet bolesnego! Dlatego za nim podeszliśmy do przysięgi musiałam się trzy razy upewnić, że Ezékiél wie, co robi. 

— Na pewno nie chcesz zostać? — zapytałam, gdy Starszyzna udała się na przerwę obiadową. Nam pozwolili wrócić do domu Puri. Szliśmy powoli przez miasto, próbując zrozumieć, co dokładnie się stało. 

— Mam zadanie do wykonania. — Ezi tylko wzruszył ramionami. — Misja jest najważniejsza. 

Przygryzłam wargę. Choć Ezékiél brzmiał wyjątkowo pewnie, to jego twarz przybrała nieodgadniony wyraz. Zatopił się we własnym świecie, pełnym magii i logicznych planów, gdzie wszystko miał wyćwiczone. 

— Mógłbyś zacząć normalne życie — rzuciłam luźno. — Pewnie mają tu jakąś szkołę, czy coś podobnego.

— Już chodziłem do szkoły — burknął tylko. 

Westchnęłam. Chwyciłam go za rękę i zmusiłam żeby staną. Spojrzałam prosto w oczy. Chwilę zajęło, za nim skupił na mnie wzrok. 

— Zdajesz sobie sprawę z czego rezygnujesz? — powtórzyłam dobitnie. — Wiem, że miałeś ciężkie dzieciństwo. Wiem, że wiele straciłeś. Masz szansę wieść tutaj normalne życie. 

Zamknął oczy. Powoli pokręcił głową. 

— Nie wiem, co to normalne życie — przyznał. — I chyba… chyba nie potrafiłbym się nim cieszyć, wiedząc, że twoja rodzina jest w niebezpieczeństwie. 

Jęknęłam cicho. Jakbym rozmawiała ze ścianą. Miałam wrażenie, że Ezékiél trochę przesadzał z rolą księcia na białym koniu. Czy w ogóle miał jakieś plany, marzenia? Czy na razie jego życie skupiało się tylko wokół chronienia mojego tyłka? 

— Chcę tylko żebyś też był szczęśliwy — spróbowałam jeszcze raz. — Ta przysięga, to bardzo poważna rzecz. Czy ufasz mi na tyle, by powierzyć soje życie w moje ręce? 

— Ty powierzyłaś mi swoje. 

Powiedział to takim tonem, jakby miał na myśli najoczywistszą rzecz pod słońcem. Spojrzał prosto w moje oczy i ścisnął dłoń. Tyle wystarczało, bym mu uwierzyła. Pewność w jego głosie była wręcz namacalna. Ufał mi bezgranicznie, tak jak ja ufałam jemu. 

Więc przysięgliśmy. Obiecaliśmy sobie, że nigdy, żadne z nas, choćby pod groźbą tortu czy śmierci, nie zdradzi istnienia miasta, ostatniej oazy wolnych czarodziejów. 

Gdy nudna ceremonia dobiegła końca, starszyzna pozwoliła nam opuścić miasto. Wróciliśmy jednak do domu Puri, która usilnie próbowała nas namówić na pozostanie chociaż przez jeden dzień u nich. Na początku odmówiliśmy — w końcu musieliśmy się spieszyć. Potem jednak przypomniałam sobie podkrążone oczy Ezékiéla i jego wyczerpanie po poprzedniej podróży. Postanowiliśmy więc zostać na noc i wyruszyć z samego ranka. 

Spaliśmy w salonie, na cienkich matach. Noc była ciepła, wręcz duszna, a z dżungli dochodziły odgłosy różnych zwierząt. Przewracałam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Co chwilę pocierałam nadgarstek, choć dziwny tatuaż już dawno zniknął. Wracałam pamięcią do słów Ezékiéla, obietnicy, że będzie mnie chronił za wszelką cenę. 

Słyszałam to wcześniej mnóstwo razy. Ale pierwszy raz poczułam się nieswojo. 

Obróciłam się ostrożnie. Ezi spał obok. Głowa zsunęła mu się z poduszki, a kocem przykrył się jedynie do kolan. Blada klatka piersiowa unosiła się spokojnie. Wydawało się, że śpi głęboko, zbierając siły przed kolejną teleportacją. 

Delikatnie przesunęłam palce po jego podbródku. Nawet się nie skrzywił, twardo spał dalej. Przysunęłam się więc bliżej. Był ciepły, ale w taki przyjemny, kojący sposób. Położyłam się więc obok, przykryłam kocem. Oddech Ezékiéla pomógł mi się uspokoić. W końcu poczułam się bezpiecznie. Z każdą sekundą odpływałam się coraz bardziej i za nim się obejrzałam, zasnęłam. 

Ostatnią rzeczą, jaką zarejestrowałam, było obejmujące mnie ramię Ezékiéla. 

Obudził mnie skrzekot ptaków. Był wczesny poranek, ale Ezi musiał nie spać już od dawna. Siedział obok, w pełni ubrany i jadł śniadanie. 

— Jak się spało? — uśmiechnął ciepło. 

Otworzyłam i zaraz zamknęłam usta. O cholera. Nagle dotarło do mnie, w jakiej pozycji musiałam zasnąć. Co było trochę przerażające i totalnie niezręczne. Miałam szczerą ochotę zapaść się pod ziemię. 

Chociaż może przesadzałam? Ezékiél nie wydawał się jakoś specjalnie por szony. Wręcz przeciwnie, przyglądał mi z zaciekawieniem, by po chwili podsunąć miskę pełną owoców. 

— Powinnaś coś zjeść. Przed nami długi dzień. 

Kiwnęłam głową. Skoro nie poruszał tematu snu, to sprawa była zamknięta. I tego się trzymajmy. 

Puri odprowadziła nas aż do granicy barier. Pożegnanie było ciężkie, bo mała za żadne skarby nie chciała żebyśmy odchodzili. 

— Robisz beznadziejne bariery — powiedziała Eziékiélowi. — Gdybyście zostali, mogłabym cię trochę podszkolić. 

Ezi parsknął śmiechem. Poklepał małą po głowie. 

— Będę się bardziej starał. Obiecuję. Idziemy? — Zerknął na mnie znacząco. 

Przytaknęłam. Jeszcze raz pożegnaliśmy się z Puri, a potem weszliśmy głębiej w las. Gdy znaleźliśmy bezpieczne miejsce, Ezékiél chwycił mnie za rękę po czym teleportowaliśmy się. 

To nie była najgorsza teleportacja w moim życiu. Wręcz przeciwnie, gdy pod nogami znów poczułam twardy grunt, byłam wstanie nawet utrzymać równowagę. Co prawda śniadanie podeszło mi do gardła, ale bywało gorzej. 

— Gdzie jesteśmy? — zapytałam, rozglądając się w okół. 

Staliśmy po środku pola ryżowego. Po prawej w oddali widziałam kilka metalowych baraków, a po lewej dżunglę. Bliźniaczo podobna do tej, z której przed chwilą uciekliśmy. 

— Jakieś piętnaście kilometrów od świątyni — mruknął Ezékiél.  

— Nie powinieneś odpocząć? — przyjrzałam mu się z powątpiewaniem. 

Pokręcił głową. Był blady, ale o dziwo trzymał się na nogach. Zaciskał jedynie ręce na ramiączkach plecaka. Przez moment chciałam zaproponować, by przespał się chociaż z godzinkę, ale za nim cokolwiek powiedziała, ruszył w kierunku wioski. 

Dogoniłam go szybko. 

— Nie idziemy do dżungli? 

— Tu wszędzie jest dżungla — wzruszył ramionami. — Z wioski będzie wygodniej. 

Uparcie parł przed siebie. Nie odzywał się w ogóle. Wzrok utkwiony był w jednym punkcie. Gdy dotarliśmy pomiędzy dumy, okazało się, że wioska jest prawie pusta. Na kolejnym polu dostrzegliśmy pracujących ludzi. Minęło nas dwoje, małych dzieci. 

Zatrzymał się przy nas chłopiec. Mógł mieć jakieś cztery, pięć lat. Ubrany w wytartą koszulkę Barcelony, przez moment wyglądał na zakłopotanego, a potem o coś zapytał. 

Ezékiél przykucnął Wyciągnął rękę. Jego palce rozbłysły żółtym światłem. Machnął ręką, by chłopiec powtórzył. 

— Wy też jesteście z kosmosu? — zapytał mały. Tym razem mówił po francusku. 

Stłumiłam zaskoczenie. Zerknęłam na Eziego, który tylko pokręcił głową. Wyjaśni później. 

— Z kosmosu? 

Chłopiec przytaknął. 

— Jak tamta trójka. Wyglądali super! Mieli holograficzne telefony, a dziewczyna taką kosmiczną butle. Jak astronautka! Mam starszą siostrę, czyta mi książki o astronautach. Jak będę duży też polecę w kosmos. I też byli bladzi! Jak wy! 

W moim mózgu coś przeskoczyło. Butla z tlenem? Bladzi ludzie? Czyżby to było moje kochane rodzeństwo? 

Wyjęłam telefon. Pospiesznie znalazłam w Internecie zdjęcie Waltera i pokazałam je chłopcu. 

— Cze był wśród nich ten chłopak? 

Mały kiwnął głową. Potem odwrócił się i odbiegł, bo ktoś go zawołał. Zniknął za kolejnym domkiem. 

— Pretty I Walt tu byli — powiedziałam Ezékiélowi. — Myślę, że próbują mnie znaleźć. Na pewno usunąłeś wszystkie nadajniki. 

Kiwnął głową. Zerknął w stronę lasu. Nagle wydał się jeszcze bardziej przerażający. 

— Myślę, że cię szukają — mruknął. — Jakimś cudem dowiedzieli się o świątyni. Może myślą, że cię tam przetrzymuję. 

Przełknęłam głośno ślinę. W głębi serca poczułam dziwną nadzieję. Jeśli bliźniaki naprawdę za mną podążali, to znaczy, że byli gdzieś w lesie. Chcieli znaleźć sposób, jak uratować moje życie i wszechświat. A skoro zaszli tak daleko, to znaczy, że mieliśmy w nich prawdziwe wsparcie. 

— Myślisz, że ich spotkamy? — zapytała cicho. 

— Jestem prawie pewien. — Ezi westchnął cicho. — Ale zobaczymy. Na razie chodźmy. Czeka nas długi marsz. 


***


Nie cierpiałem dżungli. I owadów. I lasów. I wilgotnego powietrza. I upałów, gąsienic, chorych psychicznie małp, czy co to tam jeszcze można znaleźć w tropikalnym klimacie. O nie, proszę państwa, od dzisiaj ewentualne wakacje spędzam co najwyżej na Islandii. Tam otoczenie jest względnie bezpieczne. 

Ah, właśnie. Jakbyście się jeszcze nie zorientowali, to mówi Walter. Ostatnio mnie nie było, co nie? Cóż, powiedzmy, że walka z psychopatycznym czarownikiem bywa cokolwiek męcząca. 

Ale odespałem, co miałem odespać, uratowałem świat, nabawiłem się skurczów wszystkich możliwych mięśni, cierpiałem przez zmianę stref czasowych, a dodatkowo moje włosy były w fatalnym stanie. 

Jednak dżungla jak widać nie mogła poczekać jeszcze jednego dnia. Tak, jakby starożytna świątynia miała nagle dostać nóg i uciec. 

— Daleko jeszcze? — jęknąłem, z trudem przedzierając przez zielony gąszcz. 

— Idziemy dopiero od godziny. — Mateusz spojrzał na mnie z pobłażaniem. — Penny jakoś nie narzeka. 

Przewróciłem oczami. Tak, jak na początku ucieszyłem się z pojawienia się Mateusza, w końcu Pretty od razu odżyła, tak teraz jego obecność stała się cokolwiek irytująca. Nie to żeby miał męczący charakter. Po prostu razem z moją kochaną siostrzyczką zachowywali się jak para zakochanych gołąbków, co to nie potrafią wyznać swoich uczuć. I jeśli jeszcze w przypadku Pierrette było to w miarę do wytrzymania, to sorry, ale Janikowski miał czterdzieści lat! Odrobina powagi do cholery! 

Eh, no dobra, może przesadzam. W końcu Julcię pocałowałem po tygodniu znajomości, więc mogę mieć trochę spaczoną perspektywę. 

— Jak się zgubimy, to nikt nas nie znajdzie. Kompletnie nikt. Pewnie dopiero po tygodniu zorientują się, że zaginęliśmy. Będą nas szukać, a my w tym czasie umrzemy z odwodnienia albo zostaniemy zjedzeni przez hordę wściekłych tygrysów.

— Tu nie ma tygrysów… 

— I nikt nigdy nie znajdzie naszych ciał! Pochowają puste trumny, a mój syn do końca życia będzie się zastanawiał, czy przypadkiem nie sfingowałem śmierci, by uciec od odpowiedzialności! 

— Daj spokój. — Pretty dźgnęła mnie palcem w plecy. 

Przestałem, choć niechętnie. To nie moja wina, że lubię sobie od czasu do czasu ponarzekać! A prawda była taka, że spacer był nudny, męczący i chciało mi się spać. I byłem głodny!

Czyżbym zachowywał się jak rozkapryszone dziecko? Dobra, Walt, bierzesz się w garść. Miałeś przecież dorosnąć. 

— Isaac nadal nie przetłumaczył drugiej części dziennika? — zapytałem, zmieniając temat. 

Pierrette pokręciła głową. Mateusz tylko zacisnął zęby. 

— Wątpliwe by mu się udało. 

— Programy komputerowe potrafią być bardzo mądre. 

— Pod warunkiem, że dostaną odpowiednie dane. 

Parsknąłem śmiechem. 

— Oj, Mati, Mati, Mati… W jakiej epoce ty żyjesz? Isaac już jako dzieciak tworzył programy, które się same uczyły. Jeli komputer nie znajdzie nigdzie w świeci tego alfabetu, to będzie sam próbował znaleźć powiązania z innymi znanymi. To na prawdę zaawansowana technologia. 

Mateusz spojrzał na mnie spode łba. Nic więcej nie powiedział, zostawiając mnie z satysfakcjonującym poczuciem triumfu. 

Przez kolejne pół godziny szliśmy w kompletnym milczeniu. Czułem na plecach potępiający wzrok siostry, ale w ogóle się nim nie przejmowałem. Jej chłopak, jej problem. Do ponadczasowego związku przykładać ręki nie będę. Nie ma mowy! 

— Au! 

Chyba świat miał inne zdanie na ten temat, bo pokarał mnie w wyjątkowo bolesny sposób. Zamyślony, nie patrzyłem pod nogi. Potknąłem się więc o wystający konar, straciłem równowagę i artystycznie wymachując rękami, zaliczyłem przepiękną glebę. 

— Żyjesz, Walt? — Pretty przykucnęła obok. Zrobiła zatroskaną minę, ale po oczach widziałem, że z trudem powstrzymuje się przed wybuchnięciem śmiechem. 

— Muszę cię zawieźć, ale tak — burknąłem. 

Próbowałem wstać, ale tylko jeszcze raz klapnąłem na miękką ziemię. Stopa zaplątała mi się pomiędzy lniany. Oparłem się obiema rękami o konar i próbowałem wyrwać. Roślinność zacisnęła się jeszcze mocniej. 

— Daj nóż — warknąłem na Mateusza. 

Rozciąłem pnącza. Znów spróbowałem podnieść się powoli. 

I wtedy to zobaczyłem. Cały konar pokryty był bladymi znakami. Wyrytymi w drewnie rysunkami, przypominającymi hieroglify. Jakby ktoś porzucił w dżungli pierwotny totem. 

— Wy też to widzicie? 

Pretty przesunęła palcem po nacięciach. 

— To przypomina znaki z dziennika. — Wyciągnęła z plecaka notes i otworzyła na przypadkowej stronie. — Z drugiej części. Nie mam pojęcia co oznaczają, ale na pewno są związane z magią. 

— Czyżbyśmy byli coraz bliżej świątyni? 

Sprawdziliśmy mapę. Znajdowaliśmy się na granicy obszaru wyznaczonego przez Isaaca. Ruiny powinny znajdować się w promieniu kilku kilometrów. Odruchowo rozglądnąłem się wokół. Otaczała nas tylko gęsta dżungla. 

— Powinniśmy chyba coś czuć. Jakieś podejrzane wibracje i w ogóle. 

— Magię? 

— Mniej więcej. 

— Może nadal jesteśmy za daleko? 

— Więc chodźmy dalej. Tylko teraz patrzmy pod nogi. 

Ruszyliśmy spokojnie. Z każdym kolejnym metrem, dostrzegaliśmy coraz więcej magicznych znaków. Były tog głównie pojedyncze symbole wyryte w drzewach i kamieniach. Próbowaliśmy odgadnąć ich znaczenie. Ciężko było jednak zrozumień przypadkowe zestawienie kropek, kresek i falek.  

Nagle przystanąłem. Przede mną, jak spod ziemi wyrosło drzewo. 

Tylko, że to nie było zwykłe drzewo.

— O, a to coś nowego. 

Cały pień pokryty był wygrawerowanymi rysunkami. Przeróżnymi. Byli tu tańczący ludzie w długich szatach, przeróżne zwierzęta, piktogramy słońca i deszczu. Jedna z postaci, chyba mężczyzny, w ręce trzymała długi kij zakończony kryształem. Z laski rozchodziły się równe promienie. 

— Chyba naprawdę jesteśmy blisko — mruknąłem. 

Pierrette zmarszczyła brwi. Ruchem ręki kazała mi się przesunąć. Ponownie wyjęła notes. Przewracała kolejne strony, próbując znaleźć pasujące znaki. Długo myślała. Czekaliśmy w napięciu. 

— Jeden fragment się powtarza — stwierdziła w końcu. — Słońce, potem kreska, kwadrat, koło i znowu słońce. 

— Zaklęcie? 

Pokręciła głową. Mocniej przycisnęła dłoń do pnia. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. 

— Czuję coś — szepnęła. — Jakąś energię… wydobywa się ze środka. 

Wymieniliśmy z Mateuszem zaskoczone spojrzenia. Podeszliśmy bliżej i też dotknęliśmy kory. 

Pretty miała racje. Gdy tylko dotknąłem drzewa poczułem, jak dziwne ciepło rozlewa się po całym moim ciele. Odzyskałem spokój, myśli zwolniły, a mięśnie rozluźniły się. Skrzek ptaków zaczął brzmieć niczym najpiękniejsza kołysanka. Nagle zapragnąłem tylko uklepać sobie posłanko z liści i po prostu zasnąć. 

A potem znów straciłem równowagę. 

— Ło, chłopie, ziemia do Waltera! 

Gdyby nie szybka reakcja Mateusza, poleciałbym na łeb na szyję w dół niekończącego się tunelu. 

Tak proszę państwa! Gdy rozmyślałem, jak to się nie wyśpię, w drzewie nagle otworzyły się magiczne drzwiczki! Czy moje życie mogłoby być bardziej porąbane?

— Tunel do Krainy Czarów? 

Przykucnąłem na krawędzi. Wyciągnąłem latarkę i poświeciłem. Szyb wypłaszczał się trochę po kilku metrach, ale i tak wydawał się nie mieć końce. 

— Sugeruję oddalenie się spokojnym krokiem — zaproponowałem. — Jeśli teraz zawrócimy, to zdążymy jeszcze na lot powrotny do domu… 

— Oh, daj spokój. — Pretty znów dźgnęła mnie w plecy. — Właśnie trafiliśmy na wejście do świątyni! 

— Jesteś pewna? 

— A na co to wygląda? 

Musiałem przyznać jej racje. Znów mieliśmy szczęście i przez przypadek odkryliśmy tajemne przejście. Może powinniśmy zacząć grać na loterii? Pensja koszykarza była więcej niż zadowalająca, ale hej, komu nie przydałaby się dodatkowa kasa? 

Szczególnie, że miałem zostać ojcem. Studia w Stanach kosztują. 

— Dobra, to co robimy? 

Pytanie było wyjątkowo trafne. Tunel do Krainy Czarów nie wyglądał zachęcająco i jakoś żadne z nas nie paliło się, by odwiedzić króliczą norę. 

Zresztą na tej szerokości króliki chyba nie występowały. 

— Szkoda, że nie wzięliśmy sprzętu do wspinaczki — burknął Mateusz. — Amazon powinien sprzedawać podręczny zestaw poszukiwacza skarbów. Wiecie, coś dla fanów Indiana Jones. 

Spojrzenie moje i Pretty gwałtownie uświadomiło go, że ma do czynienia z młodszym pokoleniem. 

Przez chwilę staliśmy jeszcze nad tunelem w milczeniu. Skrzeczały dzikie ptaki i bardzo poważnie zaczynałem bać się dzikich zwierząt. Nie chciałbym zginąć, zjedzony przez zmutowanego Puszka. Serio. Lubie koty. 

— Czyli co dalej? Nie możemy tu… 

Problem rozwiązał się sam. I to po raz kolejny? Jak? Oh, to proste! Po prostu wasz kochany Walter Antiga właśnie wygrał nagrodę dla największego ciamajdy w okolicy. 

Tak, dobrze zgadujecie. Poślizgnąłem się. Straciłem równowagę. A potem poleciałem na łeb na szyję, prosto w króliczą norę. 


***


Jeśli przeżyję całą wyprawę, to obiecuję, że już nigdy, ale to nigdy nie będę narzekać na nierealistyczne filmy przygodowe, które tak uwielbia tata. Serio. Sekretne świątynie, tajemnicze przejścia, magiczne artefakty? Super! Dlaczego by nie? To w cale nie jest wytwór ponarkotykowych ciągów depresyjnych autorów. To się dzieje do cholery naprawdę!

Tak, patrzyłam jak mój brat bliźniak znika w tunelu w ziemi. I nie, nie skoczyłam za nim. Po pierwsze, mam jeszcze resztę zdrowego rozsądku, a po drugie nadal nosiłam na plecach butle z tlenem. To trochę utrudnia działanie. 

Krzyk Waltera w końcu ucichł. Staliśmy jak ogłupieni nad krawędzią. Mateusz to otwierał, to zamykał buzie. Nie wiem, które z nas miało głupszy wyraz twarzy. 

— Twój brat ma dwie lewe nogi — stwierdził nagle Mati.

Parsknęłam śmiechem. Cała sytuacja wydawała się wyjątkowo komiczna. I bezsensowna. Jakbyśmy urwali się z kiepskiego hollywoodzkiego filmu. 

— Chyba powinniśmy mu pomóc — mruknęłam. —  Nie chcę się tłumaczyć tacie z śmierci ukochanego syneczka. 

Mateusz westchnął. Usiadł na krawędzi tunelu, potem odwrócił się i ostrożnie zrobił kilka kroków w dół. 

— Ślisko. I wąsko. Możemy spróbować na czworaka, albo na Waltera. 

Zamrugałam zaskoczona. Cóż, nie spodziewałam się, że Mati tak po prostu skoczy ratować Walta. Raczej rozważy wszystkie opcje, za i przeciw, obmyśli plan i spróbuje wybrać najlepsze rozwiązanie.

Z drugiej strony utknęliśmy w środku dżungli. Wszelkie plany mogły okazać się cokolwiek bezużyteczne. 

— Myślisz, że się zmieścisz? — Sceptycznie spojrzałam na jego długie nogi. 

— Skoro Walt i jego wielkie ego się zmieściło, to dlaczego ja niby nie? 

Za nim zdążyłam zaprotestować, odepchnął się nogami od ziemi i poleciał w dół tunelu. Usłyszałam tylko krzyk, gdy zniknął mi z oczy. 

I zostawił samą. W dżungli. Serio?! Gdzie ci faceci mają głowy?! 

Czyli teraz miałam tylko dwa wyjścia. Albo mogłam iść dalej w dżungle, bez prowiantu, wody i liczyć na szybką śmierć w olbrzymich szczękach, albo skoczyć do Krainy Czarów. Choć bez czerwonych bucików czegoś do pełni szczęścia pracowało. 

— Jak was dorwę, to zabiję — warknęłam, a potem podjęłam najgłupszą decyzję w swoim życiu i skoczyłam. 

Tunel okazał się zadziwiająco mało przerażający. Jak zjeżdżalnia w parku wodnym. Najpierw zjechałam dość ostro na pupie, ale potem wypłaszczał się i przez dobre dziesięć metrów musiałam odpychać się rękoma. Dopiero na końcu był kolejny spadek. 

Wylądowałam na mokrej, ubitej ziemi w czymś, co od biedy mogło przypominać korytarz. Ściany pokryte były wyblakłymi cegłami, a z zaokrąglonego sufitu sypały się kamienie. Jedynie świecące ciepłym ogniem pochodnie wydawały się mieć w sobie odrobinę życia. 

— Cześć, siostra, miło że wpadłaś — prychnął Walter. Siedział obok, cały pooblepiany ziemią i z rozkosznymi szramami na policzkach. 

— Zapaliłeś światło? — zignorowałam jego zaczepkę. Pochodnie ciągnęły się w głąb tunelu i choć Walt było szybki, to aż takich super mocy nie posiadał.  

No chyba, że ojcostwo tak działa. 

— Paliło się, gdy wleciałem. — Wzruszył ramionami. — Jeśli to korytarz do magicznej świątyni, to  równie dobrze pochodnie mogą się palić od kilku tysięcy lat. 

Zacisnęłam zęby. Zerknęłam na Mateusza, który wydawał się zupełnie nie zwracać uwagi na naszą rozmowę. Chodził wzdłuż ścian i ostukiwał cegłę. Jakby sprawdzał, czy korytarz nie zawali nam się na głowę przy pierwszym kroku. 

— Jesteśmy blisko świątyni — stwierdził nagle. — Czujecie magię? 

Zawahałam się. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Czułam jak dziwna energia wypełnia każdą komórkę mojego ciała. Miałam wrażenie, że powietrze wibruje. Że zrobiło się nagle cieplej. Jakby otaczało nas nieprawdopodobne promieniowanie. 

— Jeśli wyrosną nam dodatkowe tyłki, to zarządem od wszechświata odszkodowania — prychnął Walt. Podparł się na rękach i wstał powoli. Przeciągnął się leniwie. Przez moment wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka. 

— To co, idziemy? Chyba nie będziemy tu tkwić całego dnia? 

Ruszyliśmy tunelem. Gdy tylko zbliżaliśmy się do kolejnej pochodni, ta rozjarzała się jaśniejszym światłem. Jakby sterował nimi nowoczesny system wykrywania ruchu. Tylko, że ogniem był wyjątkowo przedpotopowym narzędziem. 

Ale Mateuszowi się podobało. Różnica pokoleń. 

Korytarz okazał się zaskakująco długi. Po pół godzinie nadal nie widzieliśmy końca drogi. Zaczynałam czuć zmęczenie. Butla robiła się coraz cięższa, choć tlenu ubywało. Coraz częściej przystawałam. Walter nie zwalniał tempa, więc szybko zostałam w tyle. 

— Jak się czujesz? — zapytał cicho Mateusz, gdy upewnił się, że Walt nas nie usłyszy. 

Uśmiechnęłam się słabo. W duchu jednak obiecałam sobie, że już nigdy nie zlekceważę zaleceń lekarza. Żadnego wysiłku. Nauczę się szydełkować i spędzę resztę życia w bujanym fotelu. 

— Mogłoby być lepiej. 

Pokiwał głową. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że chce chwycić moją dłoń, ale zrezygnował. Zamiast tego tylko uśmiechnął się pokrzepiająco. 

Miałam wrażenie, że szliśmy całą wieczność. Po drodze nie napotkaliśmy kolejnych magicznych przejść czy tajemniczych rysunku. Po prostu nagle tunel się skończył. Trafiliśmy do pomieszczenia, które od razu uznałam za świątynie. A przynajmniej jej główną część. Dwa razy większa od boiska do piłki sala, była wysoka na conajmniej dziesięć metrów. Ściany w całości pokryte były kolorowymi, pozłacanymi malunkami. Na samym końcu znajdował się wysoki podest, a na nim postawiono coś na wzór ołtarza. 

— Chyba jesteśmy na miejscu — mruknął Walter. — To musiał być jednej z kilku tuneli. 

Nagle przerwał w pół słowach. Zamarliśmy przerażeni. Przed nami, jakby znikąd pojawił się duch. Okropna zjawa, przypominająca kobietę, ale z przeźroczystą skórą i przekrwionymi oczami. Unosiła się kilka metrów nad podłogą, mierząc nas morderczym spojrzeniem.

— Okej, to może jednak się wycofamy….

— Wynoście się stąd, intruzi! — wrzasnęła widmo.

Apotem jak gdyby nigdy nic rzuciło się na nas, z zamiarem przerobienia na krwawą miazgę. 

Tak, właśnie w ten sposób kończą się wycieczki do dżungli. 


W końcu przedstawiam kolejny rozdział. Przyznam, że miałam z nim pewne problemy, szczególnie z końcówką. Nadal nie jestem stu procentowo zadowolona, ale zawsze mogło być gorzej. 

Jak zwykle z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze i za wszystkie z góry dziękuję. 

Pozdrawiam

Violin


3 komentarze:

  1. Ok, przyznam szczerze iż sama spodziewałam się fajerwerków *.* Albo jakiś szamańskich "czary mary". Ważne jednak, że owa formułka została wypowiedziana, a zainteresowane osoby traktują ją niezwykle poważnie. Jestem przekonana iż tajemnica będzie dzięki z nimi bezpieczna. I nie tylko dlatego, że za nic w świecie nie będą chcieli wydać tych życzliwych i sympatycznych czarodziejów, a dlatego też iż niezwykle im na sobie zależy. Ezi został przygotowany do tej misji i nie wyobraża sobie, aby mogła ona wyglądać inaczej, ale mam wrażenie, że z czasem Michelle stała się mu bardzo bliska. A i jej zależy na szczęściu i bezpieczeństwie kapitana Shanga ^^ Przy okazji postawienia kolejnego kroku nasi główni bohaterowie dowiedzieli się o obecności bliźniaków. Spotkanie rodzeństwa Antiga jest tylko kwestią czasu :)
    Tak, Walter ma niesamowicie duże ego ^^ ale bez tego nie byłby tym samym zabawnym i lekko niedojrzałym Waltem :D Jego "przemyślenia" są po prostu boskie! O ile oczywiście nie bredzi o braku jakichkolwiek predyspozycji do wychowania dziecka. To już mamy za sobą i niech już tak zostanie ^^ Ale zaraz, zaraz ... nie darzy on sympatią Mateusza (który pomógł mu nie raz nie zginąć) , czy jest zazdrosny o swoją siostrzyczkę i przez to dziwnie na niego patrzy hihi ^^ Jeśli chce pokazać poważnego braciszka to nie powinien się zachowywać niczym ciamajda, która wylądowała w magicznej krainie Alicji ^^ teochę honoru Walt!
    Określenie "austronauci" mnie wprost rozwaliło! Telefony, butla z tlenem ... do tego dwóch dwumetrowców ... dobrze, że nikt alarmu nie wzniósł na ich widok. Swoją drogą lubię filmy przygodowe, choć osobiście nie chciałabym się znaleźć w takim miejscu jak nasi bihaterowie. A przede wszyskim nie chciałabym spotkać ducha, który mnie atakuje! O.o
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też myślałam, że ta przysięga będzie zawierała w sobie choć odrobinę magii, ale skoro tak sobie Starszyzna zażyczyła, to się nie będę z nimi spierać :D Najważniejsze jednak, że owe słowa zostały wypowiedziane bez zbędnych komplikacji. Zarówno Ezi jak i Michelle traktują to śmiertelnie poważnie, dlatego wierzę, że tajemnica jest u nich całkowicie bezpieczna :) Tej dwójce coraz bardziej na sobie zależy, więc nic dziwnego, że za wszelką cenę chcą się chronić. Zależy im na dobru drugiego bardziej niż na swoim ^^ I cóż... Nie dziwię się Michi, że lepiej jej się spało w ramionach generała Shanga ^^ On też z pewnością nie narzekał! :D Mam nadzieję, że to nie było ich ostatnie spotkanie z Puri, bo bardzo ją polubiłam :D Ale przed naszymi bohaterami kolejna wyprawa i kolejna dżungla... Przy okazji dowiedzieli się o tym, że rodzeństwo podąża śladem Michi, więc ich spotkanie jest nieuniknione :)
    Hahaha, Walter chyba nigdy się nie zmieni :D Cóż, ma jeszcze trochę czasu do narodzin dziecka, więc może, może do tego czasu choć odrobinę wydorośleje ^^ Ale niech on tak morderczo nie patrzy na Mateusza, bo gdyby nie on, to Waltera już by mogło z nami nie być! Także niech pobłogosławi związek swojej siostry, bo to tylko kwestia czasu! I oczywiście Walter nie byłby sobą, gdyby dodatkowo czegoś nie odwalił ^^ Wpadł jak ostatnia ciamajda do tajemniczego tunelu i tyle go widzieli. Mateusz od razu ruszył za nim, a biedna Pretty została sama. Faceci! Dziewczyna jednak ruszyła ich śladem, co rozumiem... Nie mogło pójść przecież zbyt prosto, prawda? Czuję ten dreszczyk emocji towarzyszący odkrywaniu kolejnych tajemnic, tylko ten duch... Oby wszystko skończyło się pomyślnie ^^
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem i ja. Trochę spóźniona za co od razu przepraszam. Ale siedzę od ponad tygodnia na morzem. I mam braki w czasie i zasięgu 😉
    Hihi i ja spodziewałam się jakieś magii i czary mary , a tu tak zwyczajnie 😄
    Najważniejsze jednak , że przysięga zostala wypowiedzona.
    Michi I Ezi opuścili wioskę i udali się w dalszą wyprawę.
    Do tego Michi dowiedziała się, że jej rodzeństwo podąża tym samym tropem. Jestem ciekawa kiedy dojdzie do ich spotkania.
    Walter jest wyraźnie zazdrosny o swoją siostrzyczkę. I jakoś nie bardzo obdarzył Mateusza sympatią. A chyba powinien. Bo ten już nieraz uratował mu tyłek 😄
    Mam nadzieję, że w końcu się to zmieni 😉
    Końcówka trochę przerażająca i trzymam kciuki żeby nasza trójka wyszła z niej zwycięsko.
    Pozdrawiam i jak zawsze czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń