czwartek, 23 lipca 2020

Rozdział 19


Laotańska dżungla była równie gęsta i dzika, co ta bangladeska. Klucząc pomiędzy gęstą roślinnością i cały czas patrząc pod nogi ( naprawdę nie zależało mi na bliskim spotkaniu z wężami), dochodziłam do wniosku, że następne wakacje spędzę w domu. W mieście. Z dala od krwiożerczej matki natury. I nikt, ale to nikt nie przekona mnie do wyjazdu w jakąkolwiek dzicz. 

— Daleko jeszcze? — jęknęłam, strzepując z ramienia kolejne podejrzane robactwo. — Idziemy już całą wieczność! 

— Minęła dopiero godzina. Spokojnie, jeszcze z cztery kilometry. 

Ezékiél kompletnie nie zwracał uwagi na moje narzekanie. Cały czas wpatrzony w mapę, omija wystające gałęzie tylko dzięki pięćdziesiątemu zmysłowi. Co było skrajnie irytujące, ale z drugiej strony, tylko dzięki niemu jeszcze się nie zgubiliśmy. 

Przez całą drogę nie napotkaliśmy żadnych śladów obecności mojego rodzeństwa. Zaczynałam wątpić, by to oni włóczyli się po dżungli. Równie dobrze mogliśmy się natknąć na szalonych poszukiwaczy skarbów. Ludzie miewają przecież głupie pomysły. 

Poprawiłam plecak. Zaczepiłam butem o konar. Przeklęłam pod nosem, z trudem łapiąc równowagę. Jak tak dalej pójdzie, to nie zabije mnie żaden porąbany Zakon, tylko własna niezdarność.

Ewentualnie dzikie zwierzęta. 

Czyli miałam przed sobą świetlaną przyszłość. 

— Według mapy powinniśmy już wejść w strefę magii — stwierdził Ezi. — Jeśli coś poczujesz, to… 

Nie dokończył, bo nagle, tuż przed naszymi nosami, jak spod ziemi wyrósł głaz. Odskoczyliśmy przerażeni. Znaczy, ja odskoczyłam. Mimo wszystko cenię sobie swoje życie i bardzo, bardzo nie chciałabym zostać wystrzelona w kosmos. A bliskie spotkanie z tym kamieniem mogłoby się tak skończyć. Miał jakieś dziesięć metrów wysokości i z pięć obwodu. Pokryty był dziwnymi rysunkami, podobnymi do hieroglifów, ale prostszymi. 

— Ciekawe… — Ezékiél przesunął palcami po rysunkach. 

Parsknęłam śmiechem. Super. Ta kupa kamieni prawie nas zabiła, ale hej, przecież najważniejsza jest książeczka z obrazami. 

— To magia? 

— Zapiski magów. Głównie historia powstania Zakonu. Przynajmniej tak mi się wydaje. To pismo obrazkowe, bardzo stare, ale dość łatwe w odczytaniu. 

Zmarszczyłam brwi. Z wahaniem podeszłam bliżej. Gdy pierwszy szok minął, głaz przestał być przerażający. Stał się raczej… No nie wiem… Żałosny? Wiecie, zdarzało się, że bardzo się nudziłam, ale nigdy tak, by ryć w kamieniu. Starożytni magowie naprawdę musieli mieć za dużo wolnego czasu. 

— Czyli musimy być niedaleko?

Ezi kiwnął głową. Wyjął z plecaka notes i zaczął skrupulatnie przepisywać kolejne znaki. Przez momencie przyglądałam mu się, a moja brew wędrowała coraz wyżej i wyżej.  W końcu zirytowana wyrywam mu zeszyt z ręki. 

— Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, pamiętasz? — fuknęłam.  

Ezékiél spojrzał na mnie jak na wariatkę. Przewróciłam oczami. Wyciągnęłam telefon. Obfotografowałam cały głaz, z każdej strony i pod wszystkimi kątami, jakie mogłam uzyskać.

— Podziękujesz mi później. — Uśmiechnęłam się krzywo. 

Wyminęłam kamień. Na szczęście nie kryły się za nim żadne potwory, więc największe zagrożenie nadal stanowiły wystające konary. Ezékiél pobiegł za mną. Zabrał mi komórkę i pospiesznie obejrzał wszystkie zdjęcia. 

— Serio chcesz je teraz analizować? 

Wzruszył tylko ramionami. Machnęłam z zrezygnowaniem ręką. Nie zamierzałam się z nim kłócić, szczególnie, że im bliżej świątyni się znajdowali, tym bardziej Ezi świrował. O ile ten zawsze spokojny lotos na tafli jeziora w ogóle mógł świrować. Oczy zaczynały mu się świeci nieprzyzwoicie i co chwilę spoglądał przez ramię, jakby sprawdzając, czy głaz nadal stoi tam gdzie stał. 

Przestał dopiero, gdy na drzewach wokół zaczęły pojawiać się podobne znaki. Prawie siłą musiałam odciągać chłopaka od rysunków. Gdybym dała mu studiować każdy z nich, przejście kilku kroków zajęłoby nam cały dzień. Zamiast tego oddałam mu na stałe komórką. Szedł i jednocześnie paplał o możliwym znaczeniu rysunków. Próbowałam cokolwiek zrozumieć z tego naukowego bełkotu, ale byłam zbyt skupiona na unikaniu zabicia się o własne nogi. 

Gdy w końcu wyszliśmy z lasu, odetchnęłam z ulgą. I nie, nie dlatego, że znaleźliśmy świątynie, ale dlatego, że Ezékiél łaskawie się zamknął. 

I to dosłownie. 

Znaleźliśmy się na polanie wielkości boiska do piłki nożnej. Ze wszystkich stron otaczała nas gęsta dżungla. Niebo było zaskakująco błękitne, idealnie czyste. Na samym środku polany stała świątynia. Sześcienny, gładki kloc. Wysoki na kilkanaście pięter, przypominał trochę kostkę do gry powiększoną razy milion. 

Tylko, że nie miał ani kropek, ani jakichkolwiek otworów. 

— To jest świątynia? — prychnęłam. 

Tak, czułam się zawiedziona. Bo hej, spodziewałam się czegoś bardziej oszałamiającego. Wiecie, kolumn, olbrzymich mozaik, morze jakiś pomników. W filmach starożytne świątynie zawsze wywoływały efekt wow.

Ta była zaskakująco nudna. 

— Ciekawe, bardzo ciekawe — mruknął Ezi. 

W ogóle nie wygląda na zaskoczonego. Ruszył w stronę budowli. Pobiegłam za nim, brocząc w wysokiej trawie. Skrzekot ptaków cichł z każdym krokiem. Promienie słońca miło łaskotały skórę. Gdyby nie wiszące nad nami widmo końca świata, z radością rozłożyłabym się na trawie. 

Eh, czy doczekam w ogóle wakacji? 

— Jak zamierzasz wejść do środka? — Sceptycznie spojrzałam na świątynie. 

Przez ułamek sekundy Ezékiél wydawał się kompletnie zbity z tropu. Co nie specjalnie mnie zdziwiło. Dotychczas szło dość gładko, więc dlaczego niby teraz mielibyśmy napotkać jakieś problemy? 

Hm, niech pomyślę… Bo życie bywa okrutne? 

— Potrzebujemy magii — oświadczył w końcu Ezi. 

Normalnie, odkrył Amerykę.

Podszedł pod najbliższą ścianę. Przyłożył do niej dłoń i zamknął oczy. Choć twarz miał spokojną, to widziałam pracujące trybiki w jego głowie. Po tylu dniach razem potrafiłam wyczuć, kiedy był naprawdę skupiony.

— To miejsce emanuje magią — szepnął w końcu. 

Zmarszczyłam brwi. Odruchowo też zamknęłam oczy. Próbowałam poczuć to samo, co on, ale nie nastąpiła żadna zmiana. Żadnych podejrzanych wibracji, żadnego drętwienia kończyn, czy nagłego zwolnienia oddechu. Oprócz wyjątkowo świeżego powietrza wszystko w okół wydawało się normalne. 

Z irytacją wypuszczam powietrze. Zaczynam poważnie podejrzewać, że klocek nie jest żadną świątynią, tylko instalacją współczesnego artysty, który wypalił zdecydowanie za dużo zioła. 

— Musisz mi pomóc. 

Zaskoczona, otworzyłam i zaraz zamknęłam usta. Ezékiél z zainteresowaniem przekrzywił głowę. Wyciągnął do mnie rękę, znacząco unoszą brew. 

— Że niby w czym mam pomóc? — wydukałam.

— Otworzyć drzwi.  

O nie, żadnych podejrzanych rytuałów. Już wystarczy, że przez magię, Pretty prawie zniszczyła wszechświat, a ja w ogóle się urodziłam. Co już samo w sobie można było porównać do wybuchu bomby atomowej. 

— Spokojnie, to nic strasznego. — Ezékiél wyczuł moje zdenerwowanie. — Cała świątynia pokryta jest liniami magi. Potrzeba energii dwóch osób, by otworzyć wrota. Po prostu wystarczy, że będziesz robiła dokładnie to co ja. 

Jego zachęcający uśmiech sprawił, że poddałam się zaskakująco szybko. Nie moja wina, że mam słabość do przystojnych mężczyzn! Pozwoliłam, by chwycił moją dłoń i przyłożył ją do ściany. Sam stanął obok. Poprosił, bym zamknęła oczy i uspokoiła oddech. Spróbowała skupić całą energię w sercu. 

Na początku nie poczułam nic, poza narastającą irytacją. Dopiero, gdy Ezi splótł swoje palce z moimi, energia z świątyni wybuchła. Niespodziewanie moje żyły zaczęły dosłownie pulsować światłem. Miałam wrażenie, że czuję każdą komórkę swojego ciała, że słyszę bicie serca. Z trudem łapałam oddech, przytłoczona taką porcją magii. 

A potem wszystko ustało. Tak nagle jak się zaczęło. Już nie trzymałam ręki na szarym kamieniu, a na starych, drewnianych drzwiach. One również były zaskakująco zwyczajne. Proste, niewysokie, z zwykłą, srebrną klamką. Bez żadnych zdobień czy rysunków. 

— Skąd wiedziałeś, że tu będą? — zapytałam 

— Nie wiedziałem. — Ezékiél wzruszył ramionami. — Wrota dostosowują się do tych, którzy chcą wejść. Przemieszczają się. 

— Są magiczne? 

— Jak cała świątynia. 

Przytaknęłam. Zaczęłam się zastanawiać, czy cokolwiek jeszcze jest wstanie mnie zaskoczyć. 

Ezékiél nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły bez problemu. Zaskrzypiały przy otwieraniu, ukazując korytarz. Tak jak świątynia, był kamienny. Ledwo przekroczyliśmy próg, na ścianach zaświeciły się pochodnie. 

— Okej, to już zdecydowanie jest magia. 

Ezi uśmiechnął się triumfalnie. Pokrzepiająco poklepał mnie po ramieniu. 

— To co idziemy? 

Przełknęłam głośno ślinę. Zerknęłam w głąb korytarza. Potem na zewnątrz. Czyli miałam do wyboru albo wejść do dziwnej, magicznej świątyni, albo zostać w dżungli, pełnej dzikich zwierząt. 

Chyba powinnam rzucić kostką. 

Za nim zdążyłam dokonać wyboru, Ezékiél zdecydował za mnie. Po prostu pociągnął mnie do środka świątyni. 

I właśnie tak wpadliśmy w środek Armagedonu. 



***


Mam dla was radę. Jeśli kiedykolwiek wpadniecie na genialny pomysł, by wchodzić do tajemniczego tunelu w lesie, to zróbcie jedną rzecz — palnijcie się czymś ciężkim w łeb. Serio. To nigdy, ale to nigdy nie kończy się dobrze. Wręcz przeciwnie. Najprawdopodobniej traficie do domu wariatów, w których co druga osoba będzie chciała was zabić. Nic przyjemnego. 

Widmo nie zamierzało słuchać naszych wyjaśnień. Strzelało promieniami na prawo i lewo, na oślep, zupełnie ignorując, czy wali w nas, czy w ścianę. Schowałem się za jedną z kolumn. Sufit zatrząsł się niebezpiecznie. Poszukałem wzrokiem Pretty i Mateusza. Chowali się za murkiem, kilka metrów ode mnie. Miałem cholerne déjà vu. Znów chowaliśmy się, gdzie się dało, byle tylko nie zostać rozbitym na miliony atomów. 

Z każdą sekundą widmo rozkręcało się jeszcze bardziej. Ściany dygotały, a na podłogę spadały odłamane kawałki tynku. Pęknięcie rozczłonkowywały portrety starożytnych czarodziejów. Jedna z kolumn zachwiała się, a potem runęła. Zatkałem uszy, gdy ogłuszający huk przeszył powietrze. W duchu podziękowałem magom– budowlańcom, którzy magicznie wzmocnili świątynie. Inaczej już dawno zginęlibyśmy pod gruzami. 

Ostrożnie wyjrzałem z kryjówki. Duch nie wisiał już w powietrzy, a latał w kółko od jednej ściany do drugiej. Wył przy tym przeraźliwie, wykrzykując coś w nieznanym mi języku. 

Wiedziałem, że prędzej czy później zaklęcia ochronne pękną. Umrzemy pod prehistorycznymi kamykami. 

I nigdy nie zobaczę mojego syna. 

A do tego nie mogłem dopuścić. 

Musiałem opracować jakiś plany. Spojrzałem na rysunki na ścianach. Na pierwszy rzut oka wydawały się kompletnie bezsensowne. Byłem beznadziejny z historii, ale hej, pewnie egipskie hieroglify też na początku były tylko zbieraniną przypadkowych znaków. 

Okej, dobra, co mieliśmy? Faceta w sukience i z dziwnym sztyletem, trzygłową jaszczurkę, burzowe chmury, buzie w słoneczku… Totalnie bez sensu. Czy naprawdę nie mogli narysować prostej instrukcji ratowania świata? 

Kawałek sufitu spadł dosłownie trzydzieści centymetrów od mojej nogi. Odwróciłem się pospiesznie. Ogarnij się, Walt, musisz działać szybko. 

Zamknąłem oczy. Myśl, myśl, myśl. Co mogłem zrobić? Najłatwiej byłoby rozerwać widmo na atomu. Ewentualnie zamknąć w czymś, z czego nie mogłoby uciec. Czy dwa, całkiem fajne pomysły. Szkoda tylko, że nie miałem pojęcia, jak je wykonać!

Kolumna, za którą się chowałem zatrzeszczała i przechyliła się niebezpiecznie. Odbiegłem w ostatniej chwili, za nim zwaliła się na ziemię. Nic nie widziałem w oparach kurzu. Biegłem na oślep, aż trafiłem na ścianę. Osunąłem się na podłogę. Gdy pył opadł, okazało się, że siedzę oko w oko z duchem. 

Super. 

Nie zaatakował mnie od razu. Uspokoił się. Unosił się kilka metrów nad podłogą i przyglądał mi się z zainteresowaniem. Powiedział coś w nieznanym mi języku. Wyciągnął rękę. Poczułem na policzku jakby podmuch wiatru. Po plecach przeszedł mi dreszcz. Przełknąłem głośno ślinę. Bardzo powoli sięgnąłem do paska. Duch tego nie zauważył, a przynajmniej tak wyglądał. Cały czas patrzył na mnie tak, jakbym był zwierzęciem w zoo. 

A potem wszystko działo się bardzo szybko. Działałem instynktownie. To było głupie. Nie miało prawa wypalić. Wyciągnąłem scyzoryk, zamachnął się i z całej siły wbiłem ostrze w pierś potwora. Jednocześnie zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, jak widmo osuwa się w nicość. Wyparowuje. Puf! I nie ma demona. 

I, uwaga, werble, zadziałało! Naprawdę zadziałało! Gdy znów spojrzałem, ducha nie było. Sufit przestał się trząść, jedynym śladem po ataku zostały powalone kolumny i pęknięcia na ścianach. Zza sterty kamieni wyszli oszołomieni Pretty i Mateusz. Byli zakurzeni, ale poza tym wyglądali na całych. 

— Jak to zrobiłeś? — wydukała Pierrette. 

Wzruszyłem ramionami. Serio, prawda była taka, że dźganie widma scyzorykiem było mało pomysłowe. Ale jakimś cudem sprawdziło się. 

— Wyobraziłem sobie, że nasza kochana zjawa idzie do wszystkich diabłów. A ona jak widać postanowiła spełnić moje życzenie. Gwiazdka przyszła w tym roku wcześniej. 

Mateusz tylko pokręcił z niedowierzaniem głową. Nie dopytywał dalej. Ruszył w stronę ołtarza. Stanął na podeście i potoczył wzrokiem po całej świątyni. Przykucnął. W skupieniu przesunął palcami po podłodze. 

— Hej, tu jest coś napisane! — Nagląco pomachał na nas ręką. 

Wymieniliśmy z Pretty zaskoczone spojrzenia. Spodziewaliśmy się zobaczyć kolejne tajemnicze rysunki, tymczasem w podłodze ołtarza wyryto napis w zaskakująco znajomym alfabecie. 

— Łacina — stwierdziła Pretty. 

— Rozumiesz cokolwiek? 

Pokręciła głową, zaciskając zęby. 

Magicae retro generationes adducere — przeczytała. 

Dokładnie w chwili, gdy wypowiedziała ostatnie słowo, przez komnatę przeszedł podmuch wiatru, a potem usłyszeliśmy głuche klaskanie. 

— Niesamowite, naprawdę, niesamowite! 

Odwróciliśmy się na dźwięk wysokiego głosu. Po środku sali stała nieznajoma kobieta. Była niska i ciemnoskóra, włosy miała ścięte na zapałkę, a w uszach duże, okrągłe, złote kolczyki. Uśmiechała się kpiąco, powoli idąc w naszą stronę. 

— Pierrette i Walter Antiga oraz Mateusz Janikowski. Miło w końcu was poznać. 

Odruchowo wyciągnął scyzoryk. Kobieta tylko wybuchnęła śmiechem. Machnęła ręką i ostrze wyleciało w powietrze. Mogłem tylko patrzeć, jak znika w stercie kamieni. 

— Porywczy, naiwny Terry. Od początku wiedziałam, że sprawisz nam najwięcej problemów. Ale nie przewidziałam, że wytrzymasz aż tyle. 

— Nam? — wychrypiałem. Nieudolnie próbowałem zachować spokój. Kątem oka dostrzegłem, jak Mateusz obejmuje Pretty. Próbował ją chronić. Co może uznałbym nawet za urocze, gdyby nie fakt, że znaleźliśmy się na granicy życia i śmierci. 

— Oh, oczywiście, że mówię o Zakonie! — kobieta wybuchnęła śmiechem. — Jestem Zarina i cóż… jakby to powiedzieć… to ja wydałam na was wyrok śmierci. Ale spokojnie, na razie nie zamierzam was zabić. Możecie się jeszcze przydać. 

Zacisnąłem pięści. Miałem szczerą ochotę rzucić się na tę porąbaną facetkę z pięściami i zatłuc na śmierć. Jednak resztki zdrowego rozsądku podpowiadały, że mogłoby się skończyć dość bolesnym dekapitowaniem. Więc na wszelki wypadek zachowałem milczenie. 

W przeciwieństwie do Mateusz, który wpadł na genialny pomysł, że teraz będzie zgrywał bohatera. 

— Chyba żartujesz jeśli myślisz, że będziemy ci pomagać! — prychnął buńczucznie — Po moim trupie. 

Zarina przewróciła oczami. Znowu machnęła ręką, wyczarowują dwie chusty, którymi po prostu zakneblowała Mateusza. 

I bardzo dobrze. Cholerny gaduła. 

— Przecież nikt was nie pytał o zdanie. Zresztą, nie musicie nawet zbyt wiele robić. Potrzebuję tylko waszej energii. 

Za nim zdążyłem zareagować, Zarina przykucnęła, rozpostarła ręce i zaczęła wyśpiewywać łacińskie inkantacje. 

Kurz znów się podniósł. Powietrze wokół zawirowało, jakby do świątyni wpadła wichura. Padłem na ziemię. Z trudem przeczołgałem się do siostry. Z każdym słowem czarownicy, czułem, jak energia dosłownie opuszcza moje ciało, jak słabnę. Chwyciłem Pierrette za rękę. Spojrzała mi prosto w oczy. Zawyłem, widząc w nich zupełne przerażenie. Chciałem coś zrobić, cokolwiek, ale nie mogłem. Byłem coraz słabszy. 

Ostatnim co widziałem był nieśmiały uśmiech Julci. 

Potem zapadła ciemność. 


***


Po całej akcji z ratowaniem świata musiałam przyznać, że uodporniłam się na większość przerażających widoków. Znaczy wiecie, takich co to powinny na zawsze wyryć się w mózgu. Dlatego też, gdy zobaczyłam, jak Walter bez życia osuwa się na ziemię, a Mateusz nieudolnie próbuje wyrwać się z uwięzi, nie spanikowałam. Początkowo też czułam się dziwnie. Jakby Zarina dosłownie wysysała ze mnie energię. Upadłam na ziemię, cały czas ściskając dłoń Waltera. Podparłam się na łokciach. Zsunęłam z ramion plecak z butlą z tlenem i zacisnęłam palce na jej zamknięciu. Skupiłam się na swoim oddechu. Zamknęłam oczu. Wyobraziłam sobie, jak ściana z litego marmuru, odcina mnie od czarownicy. 

Z każdą sekundą, ucisk na plecach malał. Powoli odzyskiwałam kontrolę nad swoim ciałem. Gdy warzywam się uchylić powieki, zobaczyłam nieprzytomnych chłopaków. Zarina skończyła inkantować zaklęcie. Pospiesznie weszła na ołtarz. Jej długi, czerwony płaszcz zamiatał kurz z podłogi. Zastukała paznokciem w coś metalowego. Nie miałam pojęcia, w co, ale zbyt się bałam, by choć trochę odwrócić głowę. 

— To było łatwiejsze niż przypuszczałam — prychnęła. 

Stała do mnie tyłem. Blaster Waltera leżał niespełna metr od mojej ręki. Wystarczy, że przesunęłabym się szybko i nacisnęła spust. Wytrąciłabym Zarinę z równowagi. Zyskała kilka cennych sekund, by podnieść się z ziemi i wystrzelić znowu. Może udałoby mi się strącić z piedestału. Gdybym tylko spróbowała…

— Nawet się nie waż! 

Za nim podjęłam decyzję, po komnacie poniósł się kolejny głos. Męski, z daleko wschodnim akcentem. Przylgnęłam do podłogi. Zarina roześmiała się kpiąco. 

— A kimże ty jesteś chłopcze, by mówić mi, co mam robić?!

Chłopiec chyba się zdenerwował. Usłyszałam huk, a potem wrzask wiedźmy. Ziemia znów zadygotała. Gdy nad moją głową przemknął promień mocy, a z sufitu spadły kamienie, zdecydowałam, że koniec czekania. Poderwałam się na równe nogi. Rzuciłam się po blaster, wycelowałam w Zarinę i wystrzeliłam. Strumień energii trafił ją prosto w pierś. Z wrzaskiem przeleciała nad ołtarzem. Zyskałam cenne sekundy, by zorientować się w sytuacji. 

Tajemniczym chłopaczkiem był wysoki Azjata z długimi włosami. Ręce unosił wysoko, jakby sam czarował. Obok niego stała blondwłosa dziewczyna. 

Zaskakująco znajoma dziewczyna. 

— Pierrette!

— Michelle… 

Tak, to była Michelle. Jej Michelle, jej zaginiona siostra. Cała i zdrowa. Trochę odrapana i brudna, ale w jednym kawałku. Chowała się za Azjatą, w rękach ściskając dwa, krótkie noże. Gdy mnie zobaczyła, rzuciła się biegiem w kierunku ołtarza.

— Michelle, nie! 

I to był błąd. Straszliwy w skutkach błąd. Żadna z nas nie zauważyła, że Zarina doszła do siebie. Pierwsza dopadła do Michelle. Objęła ją za szyję i za nim ktokolwiek zdążył zareagować, obydwie zniknęły w oparach mgły. 

Jeszcze długo stałam jak głupia, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Michi. Wszystko wydarzyło się dosłownie w ułamku sekundy. Jedno mrugniecie. Kurz opadł, a ja miałam wrażenie, że miałam przewidzenia. 

Jedynym dowodem na to, że naprawdę widziałam moją siostrę, był tajemniczy chłopak, który nadal tkwił po środku sali, z uniesionymi rękami. 

Z prawej usłyszałam cichy jęk. Walter i Mateusz powoli zaczynali dochodzi do siebie. Chusty kneblujące zniknęły razem z Zariną. Walter pocierał obolałą głowę. Już zaczynał rosnąć mu guz. Przykucnęłam obok i z powrotem założyłam plecak. Upewniłam się, że butla nadal działa jak trzeba. Dopiero wtedy zwróciłam się Azjaty. 

— Kim jesteś? 

Nie odpowiedział. Wydawał się przerażony. Był nieprzyzwoicie blady, co rusz otwierał to zamykał usta. Na drżących nogach doczłapał do miejsca, gdzie zniknęła Michelle, i padł na kolana. Oddychał ciężko, pustym wzrokiem patrząc w przestrzeń. 

— Cholera! — Wściekle uderzył pięścią w ziemię. — Cholera, cholera, cholera! — Ukrył twarz w dłoniach, tłumiąc szloch. 

Wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia. Wahałam się przez moment. W końcu podeszłam bliżej i przykucnęłam przed chłopakiem. 

— Kim jesteś? — powtórzyłam pytanie. 

Przełknął nerwowo ślinę. Powoli podniósł głowę. Spojrzał na mnie załzawionymi, szarymi oczami. 

— Ty jesteś Pierrette, prawda? —wychrypiał. 

Przytaknęłam. Mateusz i Walter odruchowo chwycili za broń. Zatrzymałam ich, machnięciem ręki.  

— Nazywam się Ezékiél— powiedział w końcu chłopak. — Jestem czarodziejem. Chroniłem twoją siostrę. Pilnowałem, by nie dopadł jej Zakon. Próbowaliśmy też znaleźć jakiś sposób… cokolwiek… żeby ją ocalić. 

Zmarszczyłam brwi. Ezékiél mówił dalej. Opowiedział, jak dostał misję uratowania Michelle, jak uciekli z Montpellier do Malagi, a potem do Serbii. Z każdym słowem wierzyłam mu coraz bardziej. Wydawał się mówić szczerze. Dodatkowo naprawdę był przejęty porwaniem Michi. Cały czas powtarzał, że nie powinien ciągnąć jej do świątyni, że powinna zostać z jakąś Arameą, że to wszystko jego wina, że powinien przewidzieć pojawienie się Zariny. 

— Miałem ją chronić. Chronić! — załkał. 

Nie bardzo wiedziałam jak zareagować. Sama ledwo rozumiałam, co się stało. Widziałam Michelle przez zaledwie sekundę. Ale pierwszy raz od prawie trzech tygodni widziałam ją żywą. Teraz, gdy usłyszałam, przez co musiała przejść, z czym musiała walczyć, też miałam ochotę się rozpłakać. Bo to wszystko była tak naprawdę moja wina. To ja przeniosłam się w przeszłość i to ja zmieniłam przyszłość. 

Zerknęłam na Waltera. Ten tylko wzruszył ramionami. Mateusz za to ukucnął obok. Ostrożnie położył rękę na ramieniu Ezékiéla. 

— Jeszcze nic nie jest przesądzone — zapewnił. — Mamy jeden cel. Razem możemy jeszcze uratować Michelle, prawda? 

Uniosłam brew. Cóż prawda była okrutna i dość dobitnie dobijała się do mojego serca. Zakonowi chodziło o śmierć Michi. Teraz mieli ją w swoich łapach. Dlaczego mieliby dłużej czekać? Zabiją ją bez mrugnięcia okiem. 

— Mati ma rację — niespodziewanie zgodził się Walter. — Jeśli Zarina naprawdę jest członkinią Zakonu, to dlaczego porwała Michelle, a nie zabiła ją na miejscu? Michi jest im do czegoś potrzebna. Tak samo, jak my byliśmy potrzebni, by odnaleźć świątynie. 

Ezékiél z zainteresowaniem przekrzywił głowę. Wstał i rozglądnął się po świątyni. Teraz, gdy kurz bitwy opadł, widać było, jak wiele jeszcze można było zniszczyć. Ściany nadal pokryte były rysunkami, a na powalonych kolumnach zapisano starożytne inkantacje. 

— Musimy znaleźć powód, dla którego ta świątynie jest taka ważna — zdecydował w końcu. — Pierwsi członkowie Zakonu ukryli tu sposób na ustabilizowanie wszechświata. Musimy go poznać. Wtedy dowiemy się, gdzie zabrali Michelle. 

Uśmiechnęłam się nieznacznie. Ezékiél zaczynał mi się coraz bardziej podobać.

— W takim razie, bierzmy się do pracy. 


Z wielką przyjemnością przedstawiam Wam kolejny rozdział. Napisanie go chwilę mi zajęło, ale szczerze powiedziawszy, naprawdę jestem z niego zadowolona. Mam więc nadzieję, że i Wam przypadł do gustu. Jak zwykle czekam na Wasze komentarze i za wszystkie z góry dziękuję. 

Pozdrawiam

Violin 

2 komentarze:

  1. Sama nazwa "Laos" jest dość zachęcająca, a i dżungla czymś ciekawym ... ale gdy dojda do tego robaki to człowiekowi odechciewa się takich wycieczek. Po prostu fuj! Aż się wzdrygnęłam na samą myśl, ugh. Niekoniecznie dziwię się Michelle iż zirytowała się na Eziego. W takich warunkach chciałabym jak najszybciej dojść do celu, a nie analizować każdy rysunek na ogromnym kamieniu. Dobrze, że wzięła sprawy w swoje ręce bo mogliby tam stać do wieczora. Ale! Ostatecznie nasza dwójka dotarła do świątyni, która raczej nie zrobiła wrażenia na Michelle. Chociaż z drugiej strony gdyby wiedziała co ją czeka w środku bo by dwa razy się zastanowiła zanim by weszła do środka. A tak, masz babo placek! Wszelkie starania naszego kapitana poszły na marne bo Michelle została porwana przez czarodziejską wariatkę! Dobrze, że przy okazji dwie "ekspedycje" się ze sobą spotkały bo w innym przypadku Ezi mógłby nam się załamać zamiast działać. Bo tu trzeba szybko działać!
    Zaczynam podejrzwać Waltera o jakieś magiczne moce hihi ^^ ten facet zaskakuje mnie za każdym razem. Jego chęć powrotu do ukochanej Julci i nienarododzego jeszcze synka jest silniejsza niż wszelkie złe moce na tym świecie :) Z każdym kolejnym rozdziałem budzi się w nim nowoczesny Indiana Jones ^^ Chociaż i tak na samym końcu okazało się, że to kobieta jest silniejsza ... przynajmniej jeśli chodzi o jakąkolwiek samokontrolę. Brawo Pretty! Babki górą! Szkoda tylko, że to nie unicestwiło czarownicy raz na zawsze :( Teraz cała czwórka musi podkasać rękawy i biec na ratunek Michelle. Tylko gdzie :(
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ani trochę nie zazdroszczę Michelle i Eziemu przeprawy przez tę dżunglę! Aż mnie otrzepało na samą myśl o tych wszystkich robakach czających się gdzieś, by wypełzać w odpowiednim dla nich momencie... Brrr :D Jakby tego było mało, Ezi za punkt honoru obrał sobie dokładne obejrzenie napotkanych kamieni, bo zafascynowały go rysunki. Jasne, to z pewnością jest interesujące, ale w innych warunkach! Na całe szczęście Michi wzięła sprawy w swoje ręce, bo podejrzewam, że Ezi mógłby tak stać jeszcze długo. Koniec końców nasza dwójka dotarła do świątyni, która na Michelle oczekiwanego wrażenia nie zrobiła. Jednak nie można przejść obojętnie obok magii i tajemnicy tego miejsca. Gdyby tylko wiedzieli, co ich czeka, gdy tylko wejdą do środka... Czarodziejka w końcu dostała to, czego chciała najbardziej, czyli naszą Michi. Porwała ją bez większych skrupułów wprawiając wszystkich w osłupienie. Całe szczęście, że niezawodna Pretty miała głowę na karku i nie pozwoliła się Eziemu załamać. On jest im wszystkim potrzebny, trzeźwo myślący, a nie załamany. Teraz musi się skoncentrować i uporządkować myśli... I przede wszystkim dotrzeć do tego, gdzie porwano Michelle. Taka ekipa musi dać sobie radę! W końcu niejedno już przeszli. I muszą mieć również na uwadze to, że Walter nie cofnie się przed niczym, bo on tylko chce powrotu do swojej ukochanej Julci i dziecka :) Cała czwórka musi teraz połączyć siły i odnaleźć Michi. Także... Do dzieła, ekipo! :D
    Czekam na nowość z niecierpliwością ^^
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń