środa, 24 czerwca 2020

Rozdział 17

Można stwierdzić, że osiągnęłam częściowy sukces. Po ponad dwóch tygodniach, godzinach rozmów i przebywania ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę, w końcu odkryłam coś, co od biedy można było uznać za wadę Ezékiéla. Mianowicie mój prywatny kapitan Shang dość gwałtownie przechodził przez załamanie nerwowe. Gdy tylko zrozumiał, gdzie jesteśmy i co się stało, zaczął przepraszać, błagać o wybaczenie, jakby conajmniej już doprowadził do końca świata. Prawie płakał, wręcz szlochał i ani ja, ani Sinjin nie byłyśmy w stanie go uspokoić. Co przez pięć minut było przerażające, a potem już tylko irytujące. 

— Ej, Ezi, daj sobie spokój — fuknęłam w końcu. — Żyjemy? Żyjemy. Mamy wszystkie kończyny? Mamy. Więc czego jeszcze chcesz? Mam się obrazić? 

— Powinnaś — wychlipał. — Naraziłem nas na niebezpieczeństwo. Mogłaś zginąć!

Przewróciłam oczami. Tia, gdyby to było coś nowego. 

— Ale nie zginęłam. I ty też nie. Powiedzmy, że mamy szczęście. 

Wydął smutno usta. Cały czas patrzył spode łba na Sinjin. Miałam wrażenie, że napina się odruchowo, przygotowany, by powstrzymać atak. 

— Nie masz pewności, że tu jesteśmy bezpieczni. Nigdy nie słyszałem o Shaadvala. 

— Nie wielu czarodziejów wie o mieście. — Kobieta wydawała się zupełnie ignorować podejrzliwość Eziego. — Jedynie życie w ukryciu chroni nas przed wpływami Zakonu. 

— Więc dlaczego pozwoliliście nam wejść? 

— Wyczuwamy magów w potrzebie. 

Zacisnął zęby. Odwrócił wzrok, a ja miałam ochotę przywalić mu w ten piękny łeb. Rozumiem, książę na białym koniu, superbohater, ale może łaskawie raz w życiu przyjąłby pomocną dłoń?! Albo chociaż przestał kombinować! Naprawdę, nie wszyscy ludzie chcą z nas zrobić krwawą mangę. 

— Chcesz mango? — podsunęłam mu talerzyk. — Powinieneś coś zjeść. Spokojnie, ja też jadłam. Nie otrują nas. 

Wahał się jeszcze przez moment. W końcu ostrożnie wziął jeden kawałek, obejrzał go ze wszystkich stron i dopiero wtedy ugryzł kawałek. Przeżuł starannie, połknął, a potem czekał w napięciu na chwilę, gdy trucizna dotrze do żołądka. 

Oczywiście nic takiego nie nastąpiło. To było mango. Najzwyklejsze mango. 

I Ezékiél musiał się z tym pogodzić. 

— Teraz, śpiąca królewno, skoro już ogarnąłeś, że na razie nic nie zamierza nas zabić, może łaskawie powiesz, jakie mamy dalsze plany? 

Już otwierał usta, już przygotowywał się do wygłoszenia skomplikowanego planu, gdy przez pokój przeszło tornado w osobie nadpobudliwej Puri. Mała wpadła do salonu, strąciła talerze z owocami, potknęła się na dywanie, by ostatecznie klapnąć u Ezékiéla na kolanach. 

— Cześć! — wyszczerzyła się szeroko. — Ślinisz się przez sen.  

Uniósł brew i spojrzał na mnie pytająco. Wzruszyłam ramionami. Co miałam poradzić na to, że mała mówiła prawdę. 

— To ja was uratowałam — paplała dalej. — Założyłeś beznadzieją barierę, serio, dzieci w przedszkolu robią mocniejsze. A w ogóle to Puri jestem. Ty pewnie Ezékiél, dziwne imię serio. Ale w ogóle jesteś dziwny. Obcinasz włosy? Bo masz strasznie długie. Babcia mówi, że jak się robi magie, to trzeba związać włosy, bo inaczej można przez przypadek kogoś zmieść z powierzchni ziemi. A babcia jest mądra, więc bym jej posłuchała. Dobre to mango, co nie? Mamy najlepsze mango w okolicy! Serio! 

Puri wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu. Nie mogło jej powstrzymać nawet sugestywne chrząkanie matki. Jak mała katarynka. 

— A w ogóle, to starszyzna, chce się z wami widzieć.

Zamarliśmy całą trójką. Wymieniliśmy z Ezékiélem zaskoczone spojrzenia. Starszyzna? Może jednak zdążymy się ulotnić?

— Skąd wiesz? — zapytała Sinjin. — Są w mieście od zaledwie godziny.  

— Spotkałam starego Grega na zewnątrz. Podobno widział, jak przyszli. Domaga się natychmiastowego przyprowadzenia na obrady. Dużo krzyczał. I pluł. Radziłabym posłuchać. Jest przerażający. 

— Puri!

— Ale to prawda! — naburmuszyła się. — Jak chcecie, to was zaprowadzę!

Westchnęłam głęboko. Zerknęłam na Ezékiéla, który tylko zacisnął zęby. Choć Puri wydawała się podekscytowana, to pierwszy raz i w moim sercu pojawił się niepokój. Cóż, miałam nadzieję, że odpoczniemy spokojnie w miasteczku, a potem ruszymy w dalszą drogę. Mieliśmy jeszcze mnóstwo do zrobienia. 

— Zapewne nie mamy wyjścia, prawda? — mruknęłam. — Daj nam tylko chwilę na ogarnięcie. 

Puri zaczekała, choć niechętnie. Zebraliśmy się w kilka minut. Ezékiél nadal był słaby, ale mógł chodzić. Nadal jednak był spięty. Gdy szliśmy ulicą, uważnie przyglądał się przechodniom. Cały czas szykował się na atak. 

O dziwo nie wyróżnialiśmy się jakoś bardzo pomiędzy mieszkańcami. Ubrani byli przeróżnie, od tradycyjnego, hinduskiego sari do szortów i kolorowych topów. Mieli też różne koloroy skóry, choć zdecydowanie drzeważali Hindusi. Biała europejka i Japończyk nie zrobili na nikim wrażenia. 

Siedziba starszyzny znajdowała się w centrum miasta, w niskim, kamiennym budynku, otoczonym parkiem. Przy wejściu nie spotkaliśmy żadnych strażników, a metalowe drzwi otworzyły się, gdy tylko do nich podeszliśmy. 

— Nie mogę pójść z wami — powiedziała Puri. — Nieletnim nie wolno brać udziału w obradach. 

— Przecież to ty nas znalazłaś  — zauważyłam. 

— Jeśli będą chcieli porozmawiać, to mnie znajdą — stwierdziła, po czym odwróciła się na pięcie i odbiegła w podskokach. 

Zostaliśmy sami. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że Ezékiél zaraz zaproponuje ucieczkę. Możliwe, że byłoby to łatwiejsze wyjście z sytuacji. Jednak miałam dość solidne podstawy, by podejrzewać, że nad całym miastem rozpostarto bariery antydeportacyjne. 

— Wchodzimy? 

— A mamy wybór? 

Weszliśmy. Za drzwiami napotkaliśmy długi, ciemny korytarz, który prowadził do zaskakująco przytulnego pomieszczenia. Dużego, w którym podłogi pokryte były dywanami, a miękkie fotele z podnóżkami ustawiono w półkole. Siedzący na nich ludzie mogli mieć od czterdziestu do nawet stu lat. Obu płci, przeróżnego wyglądu. Mieli proste, lniane ubrania. Na samym środku siedział niski mężczyzna o ciemnych włosach i krzaczastych brwiach. Na nasz widok uniósł jedną z nich. 

— Michelle Antiga i Ezékiél, nie mylę się? 

— Skąd wie… znaczy, pan wie? — wypaliłam bez zastanowienia. 

— Wiem wiele rzeczy. — Uśmiechnął się ciepło. — Jesteście Zagubionymi, nieprawdaż? A jednak ty nie jesteś czarodziejką. 

Skrzywiłam się. Dlaczego z każdą kolejną godziną coraz bardziej miałam wrażenie, że to była wada? Serio, jakby rzucanie na prawo i lewo kolorowymi laserami było super fajną rzeczą. Nie, przepraszam, ale nie. Póki w moim życiu nie pojawiła się magia, było naprawdę spokojne. 

Wniosek? Magia wcale nie jest taka fajna. 

— Cóż, czarodziejką może i nie jestem, ale błędem owszem. Czyli chyba do zupełnie zwyczajnych ludzi też się nie zaliczam, co nie? 

Wśród starszyzny nastąpiło poruszenie. Zaczęli nerwowo kręcić się w fotelach i wymieniać zaskoczone spojrzenia. Jeden staruszek wyjął z kieszeni  i oddychał szybko. 

— Błędem, powiadasz? — Jedynie przewodniczący, bo musiał nim być, zachował względny spokój. — Jakim cudem Zakon cię jeszcze nie zabił? 

— To zapewne moja zasługa — odezwał się Ezékiél. — Zostałem wyznaczony, by chronić Michelle i ocalić jej życie. 

— Przez kogo? 

— Przez mistrza Youna z świątyni Motyli. Dotychczas sądziłem, że to ostatni bastion magii poza kontrolą Zakonu, ale jak widać myliłem się — zacisnął zęby. 

Mężczyzna tylko w zamyśleniu podrapał się po głowie. Z jego twarzy ciężko było wyczytać, co o nas myśli. Równie dobrze, mógł nas zaraz zmieść z powierzchni ziemi, jak i zaproponować dożywotnie mieszkanko w mieście. 

— Czyli twój mistrz nigdy nie wspominał o naszej oazie? 

Ezékiél pokręcił głową. Cały czas zachowywał pełne skupienie. Wiedział, że otaczano kilkunastu świetnie wyszkolonych magów. Gdyby nas zaatakowali bylibyśmy bez szans. 

— Czy wyjaśnił również, jak masz ocalić swoją towarzyszkę? 

— Niestety nie. Najpierw musiałem zapewnić Michi bezpieczeństwo. Potem wymyślić, jak sprawić, by wszechświat się nie załamał. 

Michi? Serio nazwał mnie Michi? Nigdy tak nie robił! Upierał się wręcz, że będzie używał pełnego imienia. Co go tak nagle wzięło na zdrobnienia. 

— Masz już jakiś pomysł? 

Spojrzał na mnie pytająco. Przytaknęłam. Instynkt samozachowawczy podpowiadał, że ukrywanie czegokolwiek przed starszyzną mogłoby się skończyć gwałtownym zakończeniem żywotu. A to raczej nie mieściło się w naszych planach. 

— Podejrzewamy, że ustabilizowanie wiąże się z starożytnym rytuałem — odpowiedział Ezékiél. — Możliwe, że będziemy musieli odprawić go i poświęcić ofiarę. Byliśmy drodze do Laos, bo tam właśnie miały się mieścić ruiny pierwszej świątyni Zakonu. Nie byłem jednak w stanie wykonać tak długiego skoku. Chcieliśmy zatrzymać się w Bangladeszu, ale musiałem pomylić współrzędne. 

Przewodniczący znów się zamyślił. Jego towarzysze niecierpliwie czekali na każde słowo. Od razu było widać, kto jest najpotężniejszym człowiekiem w mieście, kto ma władze. W tym momencie nasz los był w jego rękach. 

— Wasza historia wydaje się prawdziwa — powiedział w końcu. — Miasto samo uznało, że jesteście Zagubionymi i udzieliło wam schronienia. Nie leży w naszej kompetencji, by tę decyzje zmieniać.

Odetchnęłam cicho. Przynajmniej odsunęli od nas widmo czyhającej śmierci. Jeden przeciwnik mniej do pokonania. 

— Jakie jest ale? — zapytał bez ogródek Ezékiél. 

— A musi być? 

Morderczy wzrok Eziego mówił wszystko. 

Wśród rady znów nastąpiło poruszenie. Przewodniczący uciszył ich machnięciem ręki. 

— Nie możemy pozwolić, by o istnieniu naszego miasta dowiedział się Zakon. Skąd mamy mieć pewność, że po wypuszczeniu nie zdradzicie nas. 

No tak. Haczyk. Zawsze musi być jakiś haczyk. Bo przecież nie można być po prostu miłym dla drugiego człowieka, nieprawdaż? 

— Usuniecie nam pamięć? — prychnęłam. — Spoko, ale chcę zachować smak mango. Serio, jest najlepsze na świecie. 

— Niestety nie dysponujemy magią, która pozwala tylko na częściowe wymazanie pamięci. A chyba nie chcielibyście cofnąć się do czasów niemowlęcych? 

Pospiesznie pokręciliśmy głowami. Przynajmniej tu byliśmy zgodni. 

— W takim razie, mamy w ogóle jakieś wyjście, czy będziecie musieli nas zabić? — Ezékiél przybrał buńczuczną postawę. Pierwszy raz widziałam go tak… wściekłego? Nie, raczej zirytowanego. Jakby stał na przejeździe kolejowym, a pociąg uparcie nie chciał przejechać. 

— Oh, miejmy nadzieję, że nie! — roześmiał się mężczyzna. — Opcje są dwie. Jeśli chcecie, możecie zostać w Shaadvala. Będziecie tu bezpieczni. Jednak jak pewnie się domyślacie, jest pewien warunek. 

Westchnęłam. Eh, to byłoby zbyt piękne by było prawdziwe. Spokojne życie w utopijnym mieście, z Ezékiélem u boku i gromadką dzieci. 

Zaraz, czy ja powiedziałam dzieci? Zapomnijcie o tym! Nie było tematu. 

— Jaki warunek? 

— Musicie zerwać kontakt ze światem zewnętrznym. Zakon was szuka i nie przestanie, dopóki nie zginiecie. Wszelki kontakt z rodzinami lub przyjaciółmi mógłby zostać namierzony. 

Przypomniałam sobie historię Aramei. Czyli i tak miałam skończyć w odosobnieniu. Super, perspektywa. Może powinnam nauczyć się szydełkować? Żeby mieć jakieś zajęcie na te długie, samotne wieczory. 

— Co się stanie z wszechświatem? — zapytał trzeźwo Ezékiél. — Istnienie Michelle nadal powoduje zaburzenia. 

— Na to nic nie poradzimy. — Przewodniczący tylko wzruszył ramionami. — Miasto jest chronione, ale nie obiecujemy, czy z czasem świat nie zacznie się rozpadać. Rzeczywistość to bardzo delikatna konstrukcja. 

O cholera. Czyli jednak musiałam porzucić upojne życie w środku tropikalnego lasu.  Bo co jak co, ale nie zamierzałam poświęcać swojej rodziny. Sorry, miałam pięcioro rodzeństwa, dziewięcioro bratanków i siostrzeńców i ceniłam sobie ich życie. 

— A druga opcja? 

Ezékiél wyprzedził mnie w pytaniu. Co było trochę zaskakujące. Po tych wszystkich latach nieustannych treningów, ucieczki, życia niczym mnich, przynajmniej namiastka normalności mogłaby mu się spodobać. 

Odrzucił ją jednak. Tego byłam pewna. 

— Możecie złożyć przysięgę. Obustronną, połączoną magiczną więzią. Przysięgacie sobie nawzajem, że nikomu, ale to nikomu nie powiecie o naszym istnieniu. Jeśli którekolwiek złamie przysięgę, to drugie zginie.

Ze świstem wypuściłam powietrze. Spojrzałam na Ezékiéla. Zachowywał stoicki spokój. Jedynie zmarszczył brwi. W napięciu czekałam na jego reakcje. Co wybierze? Przecież doskonale wiedział, że mam długi język. A jeśli przez przypadek wygadam się Walterowi? Albo Pretty? Czasami nie panuje nad słowami. 

Czy naprawdę chciał poświęcić dla mnie swoje życie? Czy był gotów bezgranicznie mi zaufać? 

Ale wystarczyło jedno spojrzenie, bym pozbyła się wszelkich zwątpień. 

Był przecież cholernym księciem na białym koniu. 

Wyprostował się dumnie, spojrzał na przewodniczącego, a potem powiedział pewnie: 

— W takim razie, przysięgniemy. 



***


O dziwo lot przebiegł bez żadnych większych problemów. Walter zasnął zaraz po wejściu na pokład i przespał bite dziesięć godzin. Nie obudził się nawet na posiłki, choć stewardessy grzecznie próbowały mu go zaoferować. Wszyscy wydawali się zapomnieć o tajemniczej burzy piaskowej. Większość pasażerów również spała, a nieliczni oglądali filmy. Nikt nie patrzył na nas spode łba, nikt też nie unikał. Jakaś staruszka poprosiła, by Mateusz pomógł jej z schowanie bagażu, a potem odstąpiła miejsce przy wyjściu awaryjnym, by miał więcej miejsca na nogi. Przekonała też do tego swojego wnuczka, więc mogliśmy siedzieć razem, zostawiając Waltera w z tyłu samolotu. 

Również próbowałam zasnąć. Gdy jednak zamykałam oczy, widziałam odciętą głowę czarodzieja i zakrwawione ciało Waltera. Liczyłam owce, próbowałam wyłączyć mózg, ale niewiele to dało. Poddałam się w końcu. Wyjęłam z plecaka znaleziony notes i zaczęłam go przeglądać. Zapisany był w nieznanym mi alfabecie. Porobiłam zdjęcia i wysłałam do Isaaca. Miałam nadzieję, że i tym razem jego magiczna maszyna coś zdziała. A jeśli nawet nie, to przynajmniej wejdę mu na ambicję i zrobi wszystko by odszyfrować zapiski. 

— Coś mi tu nie gra — powiedział nagle Mateusz. 

Wzdrygnęłam się. Byłam przekonana, że śpi. Miał w końcu za sobą ciężki dzień. 

— Dlaczego? 

— Wysłali za nami tylko jednego czarodzieja. Wcześniej też. Czy naprawdę myślą, że jesteśmy aż tak słabi?

Zacisnęłam zęby. Musiałam przyznać mu rację. Z wyjątkiem ataku na Ferasco, za każdym razem spotykaliśmy tylko jednego czarodzieja. Dwa razy udało nam się go pokonać, a raz zirytować na tyle, by zostawił nas w spokoju. Za każdym razem wysyłali kogoś innego i za każdym razem udawało nam się ujść z życiem. 

— Myślisz, że go celowe zagranie? 

Mateusza tylko wzruszył ramionami. Ostrożnie wziął ode mnie notes i też go przekartkował. 

— Są czarodziejami, a my tylko zwykłymi śmiertelnikami. Dlaczego po prostu nas nie zabiją? 

— Bo potrzebują odnaleźć Michelle? 

Pokręcił głową. 

— Poradziliby sobie sami. Tak naprawdę jesteśmy im zbędni. Mogliby nas zabić, byśmy nie przeszkadzali. 

Zaskoczyło mnie trochę jak szybko przystosował się do bycia członkiem „ekipy ratunkowej”. Mówił tak, jakby od samego początku pomagał nam szukać Michelle. Jakby narażanie swojego życia przychodziło mu zupełnie naturalnie. 

— Więc czego potrzebują? 

Zastanowił się. Zerknął przez okno, za którym było widać migające światełka na końcu skrzydła. Pomimo tylu godzin na nogach, nie wyglądał na zmęczonego. Wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że w każdej chwili jest gotowy wyjść na boisko i wrócić do gry. 

— Liczą, że doprowadzimy ich do rozwiązania — mruknął. — By w przyszłości błędy nie mogły się ratować. A może chcą w ogóle zapobiec ich narodzinom? Ciężko powiedzieć. Myślę, że też błądzą po omacku. 

Westchnęłam. Naprawdę miałam nadzieję, że to będzie mimo wszystko prosta misja. My jesteśmy ci dobrzy, oni ci źli. Mamy jeden cel. Wygrywamy, a potem rozchodzimy się domów i wszystko wraca do normy. Magia znów staje się odległym wspomnieniem. 

Niestety sytuacja była o wiele bardziej skomplikowana. 

Mój telefon zabrzęczał cicho. Zerknęłam na ekran. Jedna wiadomość od Isaaca. Samolotowe Wifi działało zaskakująco szybko, a Isaac zdecydowanie cierpiał na bezsenność. 

Przysłał kilkanaście plików. Były w nich pobieżne tłumaczenia pierwszych stron z notesu. Program twierdził, że zostały zapisane innym językiem niż kolejne. Odmiana hinduskiego sprzed tysiąca lat. Ale coś tam udało się przetłumaczyć. 

— To inkantacje zaklęć i opisy rytuałów wzmocnienia — wyjaśniłam. — Chyba nasz jeździec bez głowy chciał się podszkolić. Komentarze na marginesach są po norwesku. 

— Nasłali na nas uczniaka? — Mateusz uniósł ze zdziwieniem brew. 

— Jak widać nie zależy im na dobrej reputacji wśród przyszłych adeptów. 

Parsknął śmiechem. Wziął ode mnie telefon. Wstrzymałam oddech, gdy jego palce musnęły moją dłoń.

— Uważają nas za ciekawy przypadek — stwierdził. — Chcą mieć pewność, że znajdziemy świątynie. 

— Więc dlaczego atakują? Martwi do niczego się nie przydamy. Do tego zabiliśmy przynajmniej dwóch magów. Same z nami problemy. 

Znów się zaśmiał. Siedzący za nami mężczyzna, szturchnął go w ramię i znacząco chrząknął. Ściszyliśmy rozmowę, odruchowo pochylając się ku sobie. 

— Poganiają nas — wyjaśnił Mateusz. — Gdyby nie atakowali, poczulibyśmy się zbyt pewni. Zaczęlibyśmy się osiągać, zwlekać. A oni chcą mieć rozwiązanie jak najszybciej. 

— I są gotowi poświęcić swoich ludzi? 

— Ludzkie życie nie ma dla nich znaczenia. 

Odwróciłam wzrok i przełknęłam ślinę. Nagle dotarło do mnie, z jak okrutnym przeciwnikiem mamy do czynienia. Gdzieś tam byli ludzie tak potężni i tak przekonani o swojej genialności, że dla „wyższego dobra” są gotowi poświęcić życie innych. Jakbym znalazła się w Hollywoodzkim filmie. 

— To znaczy, że nie powinniśmy szukać świątyni?

Mateusz zawahał się. Powoli pokręcił głową. 

— Tylko tak możemy uratować Michelle. Musimy tylko być przygotowani na atak. I znaleźć rozwiązanie szybciej niż oni. 

Przytaknęłam. Przeglądnęliśmy kolejne zdjęcia, ale nie znaleźliśmy już nic ciekawego. Isaac nadal pracował nad przetłumaczeniem resztę dziennika, jednak użyto w nim języka, którego żaden program nie rozpoznawał. 

Potem na moment udało mi się zasnąć. Spałam niespokojnie, budząc się co chwila, by nieprzytomnym wzrokiem wyjrzeć przez okno samolotu. W pewnym momencie moja głowa wylądowała na ramieniu Mateusza. Nie zwrócił na to uwagi, a mnie było wygodniej. 

Gdy dolecieliśmy dochodziło południe. Laos przywitał nas zachmurzonym niebem, upałem i wilgocią. Byliśmy wykończeni po podróży. Walter ledwo trzymał się na nogach, ale pierwsze co zrobił po wylądowaniu, to zadzwonił do Julci. Przez dobry kwadrans zapewniał ją, że żyje, ma się dobrze i na pewno wróci w jednym kawałku. 

A przynajmniej tak zakładał. 

— Jaki mamy dalszy plan? — zapytał, gdy stanęliśmy przed lotniskiem. 

Wzruszyłam ramionami. Potoczyłam wzrokiem po kolejce taksówek. Ekran sprzed dwóch dekad wyświetlał ceny kursów do centrum miasta, a tnący się hologram ostrzegał przed nieuczciwymi kierowcami. 

— Raczej nikt nie zawiezie nas do dżungli — mruknął Mateusz. — Może pożyczymy samochód? 

— I jesteś pewien, że nie zginiemy na pierwszym skrzyżowaniu? 

Walter wskazał na kłębiące się w oddali pojazdy. Bezwładna mieszanina samochodów, motorów i tuk-tuków wydawała się zupełnie ignorować jakiekolwiek zasady ruchu drogowego. 

— Podjedźmy autobusem — rzuciłam. — Jak najbliżej, a potem zobaczymy co dalej. 

Zgodzili się bez większych protestów. Po pół godzinie błądzenia, udało nam się znaleźć coś, co od biedy przypominało dworzec. Pokazałam pierwszemu lepszemu kierowcy miejsce na mapie i na migi udało nam się ustalić, do którego autobusu musimy wsiąść. 

Wyglądaliśmy naprawdę ciekawie. Trzech, białych turystów w przestarzałym autobusie pełnym miejscowych pracowników. Niektórzy patrzyli na nas spode łba, inni omijali wzrokiem. Ścisnęliśmy się w jednym rzędzie, ściskając mocno torby z blasterami. 

Podróż była długa i nużąca. Czarodzieje odpuścili więc jedyną atrakcją były dziurawe drogi i nawalająca klimatyzacja. Gdy po trzech godzinach wysiedliśmy wśród kilku, metalowych domków, mieliśmy serdecznie dość całego świata. 

— Dobra, czyli jesteśmy… gdzieś. I co dalej? — zapytał szczerze Walter, gdy autobus zniknął za zakrętem. 

Wyjęłam mapę z plecaka. Mała wioska była najbliżej potencjalnego miejsca wybudowania świątyni. 

— Chyba musimy wejść w dżungle — mruknęłam. 

— W dżungle? 

Odwróciliśmy się. Dwieście metrów od nas zaczynał się gęsty las. Dosłownie ściana zielonej, dzikiej roślinności. 

— Może jednak wrócimy do domu? 

— Boisz się zostać pokarmem dla zwierzątek? — prychnął Mateusz. 

— Powiedzmy, że cenię sobie jeszcze swoje życie.

Przełknęłam głośno ślinę. Poprawiłam ramiączka plecaka. Zapasową butle z tlenem niósł Mateusz. Miałam też sprzęt do wentylacji. Byłam przygotowana na każdą ewentualność. 

A mimo tego bałam się. Naprawdę się bałam. Znajdowaliśmy się gdzieś na krańcu świata, pośrodku niczego. Choć mieliśmy zasięgi w telefonach, to i tak miałam wrażenie, że w tym momencie podejmujemy najgłupszą decyzje w życiu. 

Zerknęłam przez ramię. Z jednego z domu wyglądał mały chłopiec. Przyglądał nam się z zaciekawieniem wyginając przydużego, niebieskiego crocksa na nodze. 

Pomachałam mu. Zaczerwienił się, odwrócił i zniknął w chatce. 

— Przynajmniej będzie wiedział, że tu byliśmy — wyjaśniłam pozostałym. — W razie czego może wezwie ekipę poszukiwawczą. 

Przyznali mi racje. Jeszcze raz spojrzeliśmy na dżungle. Odetchnęliśmy równocześnie. 

A potem ruszyliśmy na spotkanie z przygodą. 



Jestem! Wróciłam po przerwie i witam Was nowym rozdziałem. Za wiele na jego temat nie napiszę, bo po głowie jedyne co mi chodzi, do moment pędu xd. A do tego nie mam mnie na blogspocie przez dwa tygodnie, a Blogger znów wprowadza jakieś zmiany w wyglądzie. A ledwo przyzwyczaiłam się do poprzednich. 

Ale mam nadzieję, że Wam rodział przypadł do gustu. Jak zwykle z niecierpliwością czekam na komentarze i za wszystkie z góry dziękuję. 

6 komentarzy:

  1. Ezi z wadami? No nie może być! :D On się po prostu za bardzo przejął, że ktokolwiek mógłby skrzywdzić jego Michi i stąd to! Rozumiem jego obawy, ale przeżyli i to jest najważniejsze! Nie do końca ufa też Sinjin, ale gdyby kobieta i jej córka miały złe zamiary, albo chciały ich zabić to pewnie dawno by to zrobiły :D Oni jednak nie mogą mieć ani dnia spokoju. Po krótkim odpoczynku mała Puri oznajmiła im z rozbrajającą szczerością, że są oczekiwani przez starszyznę. I to mnie zaniepokoiło! Ale... Chyba myślałam, że jednak będzie gorzej. Obie strony przedstawiły swoje racje i wysłuchały się wzajemnie. Życie w totalnej izolacji nie jest dla Michi, zresztą czy ktoś świadomie, dobrowolnie by się na to zdecydował? Na całkowite odcięcie od świata, rodziny, przyjaciół? Aż mnie ciarki przeszły na samą myśl. Ta przysięga wydaje się być mniejszym złem... Oby tylko któreś przypadkowo nikomu się nie wygadało, bo wtedy już tak kolorowo nie będzie. Ezi się wkręcił w pomoc Michi i chroni ją bezwarunkowo. Za to ona myśli o dzieciach ^^ :D Ciekawie, ciekawie ^^
    Nasza niezłomna trójka po trudnych bojach w końcu dotarła na miejsce! Oczywiście nie obyło się bez przeszkód, ale przynajmniej w dalszej drodze nikt ich nie zaatakował. Jednak niech się mają na baczności, bo ci czarodzieje tak łatwo nie odpuszczą. Podziwiam ich, że weszli do tej dżungli! Ja bym chyba zwiewała, gdzie pieprz rośnie, ale... Dla nich najważniejsze jest odnalezienie Michi. Całej i zdrowiej. Trzymam kciuki za powodzenie tej misji ^^
    Czekam na nowość :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Generał Shang i załamanie nerwowe? 🤔 ciekawe, ale w sumie nie ma co się dziwić, na trochę go odcięlo 😂 budzi sie i jest nagle w wiosce czasowników z najlepszym mango na świecie 🙈
    Podobało mi się to spotkanie starszyzny, niby groźne a trochę śmieszne 😂 uważam, że wybór przysięgi wydaje się lepszy, ale w ogóle sprawa Michi jest ciężka i jestem mega ciekawa, jak to wszystko się skończy.
    Ps: co najmniej piszemy osobno 😉

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brakowało mi Waltera w tym rozdziale, jest moim ulubieńcem 😍
      I zapomniałam dodać, że Mateusz miał dobre rozkminy co do zakonu i ludzi których wysyłają

      Usuń
  3. Po ostatnim rozdziale miałam małe wątpliwości czy Ezi i Michi dobrze trafili. Ale chyba niepotrzebnie sie obawiałam. Bo nawet to spotkanie ze starszyzną nie było takie złe.
    A Ezi tak szybko zgadzając się na przysięgę udowodnił, że zależy mu na dziewczynie i bardzo jej ufa.
    Michi chyba też coraz mocniej ciągnie w jego stronę. Jak dzieci już jej w głowie 😃
    Walter, Pretty i Mateusz w końcu wylądowali. I na nic nie czekając wkroczyli do dżungli . Mam nadzieję że bezpiecznie dotrą na miejsce.
    Przepraszam , że dziś króciutko Ale mam ostatnio urwanie głowy i na nic nie mam czasu. Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział. 😊

    OdpowiedzUsuń
  4. Na całe szczęście obawy Ezekiela po przebudzeniu, okazały się bez pokrycia i nikt w tym wyjątkowym mieście czarodziejów nie zamierza zrobić ani jemu, ani Michelle krzywdy. Ezekiel więc może odetchnąć z ulgą i przestać się niepotrzebnie obwiniać o brak zapewnienia odpowiedniego im bezpieczeństwa.
    Michelle zaczyna darzyć Ezekiela coraz większym uczuciami, choć stara się do tego nawet przed samą sobą wybierać. Jednak myśl o wspólnych dzieciach nie wzięła się znikąd. Podczas ostatnich tygodni ta dwójka ogromnie się do siebie zbliżyła i nic temu nie jest w stanie zaprzeczyć. Dobitnie świadczy o tym chociażby decyzja, jaką podjął Ezekiel na obradach o bezgranicznym zaufaniu Michelle w kwestii nie wyjawienia nikomu faktu o istnieniu tego miasta. Tym samym zawierzył jej swoje życie, mimo świadomości, jaką dziewczyna niekiedy bywa gadułą.
    Nasze trio ratownicze w końcu dotarło na miejsce i to w jednym kawałku, mimo początkowych niedogodności. Matwusz może mieć sporo racji, co do planu i działań Zakonu. W dodatku czeka ich teraz niezwykle wymagająca wycieczka po dżungli. Oby obyła się bez większych przeszkód, choć znając dotychczasowy przebieg ich wyprawy jest to mało realne. Zawsze trzeba mieć jednak nadzieję.
    Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  5. Odetchnęłam z ulgą ^^ już się obawiałam, że Michelle i Ezi sprowadzą na to bezpieczne miejsce psychiczny Zakon, ale na całe szczęście załamanie naszego prywatnego kapitana Shanga miało związek z jego ego i obawą, że mógł zrobić krzywdę Michelle nie będąc z stanie jej obronić. W sumie to urocze :) Jednak ich pojawienie się nie mogło przejść bez echa i musieli stanąć twarzą w twarz ze starszyzną. Na całe szczęście osoby te okazały się być w miarę w porządku. Jakoś nie wyobrażam sobie, aby Michelle mogłaby zostać na zawsze w tym, bądź co bądź, pięknym i bezpiecznym miejscu, bez jakiegokolwiek kontaktu z najbliższymi. Więc nie jestem zdziwiona iż wybrali drugą opcję, która mimo wszystko jest bardzo niebezpieczna. Tylko silna motywacja (bądź uczucie) będzie w stanie zachować tą tajemnicę dla siebie.
    Ciekawi mnie czy dżunga do której weszli Pretty, Walter i Mateusz to ta sama w której obecnie przesiadują Michelle oraz Ezi. Czyżby ich spotkanie było co raz bliżej? Mnie również zastanawia dlaczego w "pogoni" za nimi Zakon wysłał tylko jednego czarodzieja. Coś tu zdecydowanie ma drugie dno czego wcześniej nie zauważyłam. Przecież osoby z magicznymi zdolnościami mają o wiele większą przewagą i doświadczenie. Raz dwa mogliby się ich pozbyć z powierzchni ziemi. I nawet broń genialnego Isaaca by w tym nie przeszkodziła - chyba ^^ Mateusz może mieć rację, że są potrzebni Zakonowi. Zapewne czarodzieje chcą aby zaprowadzono ich do Michelle.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń