Jeśli jeszcze mieliście wątpliwości, to uprzejmie przypominam, że jestem dziewczyną z miasta. Dużego, europejskiego miasta. Wiecie, znałam prawie na pamięć linie metra, byłam wstanie wskazać wszystkie drogi na skróty do centrum i przejść przez zatłoczone skrzyżowanie z nosem w telefonie, ale w lesie… cóż, trochę głupiałam. Stron świata nie znałam, z roślin kojarzyłam trzy kwiatki na krzyż, coś tam o oczyszczaniu wody nas w szkole uczyli i w sumie to tyle. Zgubiłabym się za pewne po przejściu dziesięciu metrów.
Dżungla lasem jest również, tak więc po pięciu minutach wędrówki za Puri, nie miałam pojęcia gdzie jestem, dokąd idę, a w ogóle, to jak się wzięłam. Ezékiél nadal sobie spokojnie lewitował i miał ogólnie wszystko głęboko gdzieś. Puri szła przodem, podskakując przed sobą i nucąc pod nosem. Zupełnie nie interesowała się, czy za nią nadążam, nie zjadł mnie tygrys, tudzież nie udusił boa dusiciel.
Byłam skłonna nawet podejrzewać, że ewentualny atak zwierzęcia dzikiego byłaby dla niej interesującą rozrywką.
Eh, te współczesne dzieci.
Nie miałam pojęcia, jak długo szłyśmy. Równie dobrze mogło to być piętnaście minut, jak i godzina. Zabiłam chyba pół populacji komarów, wyczerpałam zapas przekleństwach w czterech znanych mi językach, a nawet wymyśliłam kilka własnych. Walter byłby ze mnie dumny.
— Daleko jeszcze? — jęknęłam, prawie potykając się o korzeń.
— Nie jęcz — skarciła mnie Puri. — Już prawie jesteśmy.
Przewróciłam oczami. Dlaczego przy tej małej czułam się jak karcone dziecko?
Westchnęłam. Moje życie robiło się coraz bardziej porąbane.
Roślinność powoli zaczynała się przerzedzać. W końcu stanęłyśmy na skraju dżungli.
I zatkało mnie dosłownie.
Widok był bowiem oszałamiający. Stałyśmy na skraju urwiska, a pod nami aż po horyzont ciągnęło się miasto. Piękne, kamienne miasto. Niskie domki, z płaskimi dachami, porośniętymi bujną roślinnością. Kolorowe zdobienia na ścianach. Tęczowe papugi latające nad miastem i wodospad w oddali.
Prawdziwa idylla.
— Co za miejsce? — wydukałam.
— Jak to jakie? — Puri wyszczerzyła się głupkowato. — Moje! Chodź, przedstawię cię rodzicom! — chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w duł zbocza. Jednocześnie cały czas lewitowała Ezékiéla. I chyba jedynie cud sprawił, że nie rozbiła mu głowy o wystające kamienie. Serio, sama potknęłam się o trzy!
Rodzice Puri mieszkali na skraju miasta, w małym domku otoczonym bujnym ogrodem. W drzwiach powiesili zasłonę z koralików, a zamiast wycieraczki mieli ręcznie pleciony, kolorowy dywanik.
— Mamo, mamo, zobacz kogo znalazłam! To zagubieni! — pokrzykując wesoło, Puri wbiegła do domku. Ja zatrzymałam się na progu, w ostatniej chwili łapiąc Ezékiéla. Jak widać magia miała ograniczony zasięg. Na szczęście Ezi po bliskim spotkaniu z ziemią, jedynie chrapnął przeciągle. Położyłam go ostrożniem, jednocześnie nasłuchując tupotu małych stup.
— Dlaczego nie idziecie? — Puri wychylił się przez próg.
— Trochę ciężko nieść osiemdziesiąt kilo bezwładnego mięsa — burknęłam.
Dziewczynka tylko machnęła z lekceważeniem ręką po czym znów zniknęła w środku. Coś huknęło, stuknęło, zagdakała kura, a potem na podwórko wbiegła Puri, ciągnąc za rękę niską kobietę.
— Mamo, to Michelle, Michelle to mama. — Wyszczerzyła się głupkowato.
Okej, zdecydowanie nie tak chciałam poznawać ludzi.Nadal kucałam na ziemi, podtrzymując Ezékiéla, włosy kleiły mi się do twarzy, a wyraz twarzy musiałam mieć wyjątkowo głupi. Zresztą na razie widziałam jedynie różowe klapki kobiety.
— U nas nie trzeba się kłaniać na przywitanie — powiedziała ze śmiechem.
Super. Nie ma to jak pierwsze wrażenie.
Odchrząknęła nerwowo, wstała i otrzepałam ubranie. Mama Puri cały czas przyglądała mi się z uśmiechem. Była niska, miała krótkie, proste włosy, ciemną cerę i szeroki nos. Ubrana w brzoskwiniowo różo sari i ze złotymi kolczykami wyglądała jak encyklopedyczny przykład hinduskiej kobiety.
— Ja nazywam się Nisha. Witaj w Shaadvala, Michell. — Znów się uśmiechnęła. — Czy jesteś czarodziejką?
— Ja nie. Ale on owszem. — Wskazałam na Eziékiéla. — Ale na razie przegrzały mu się serwery.
— Oh, wyczerpał energię. Spokojnie, powinien niedługo się obudzić.
Również mówiła po angielsku. Z wręcz idealnym akcentem, jakbym słuchała nagrania. Co było cokolwiek niepokojące. Lepiej zachować ostrożność.
— Nie chcieliśmy państwa nachodzić. Spotkałam Puri w dżungli. Stwierdziła, że nasze bariery są beznadziejne.
— Bo były!
— Puri, zachowuj się — kobieta skarciła córkę. Mała tylko wydęła usta, a potem odwróciła się na pięcie i wbiegła z powrotem do domu.
— Przepraszam za nią. Puri uwielbia chwalić się swoją magią. Może zabiorę was do środka? Spokojnie, w mieście jest bezpiecznie.
Kiwnęłam nerwowo głową. Nisha na pierwszy rzut oka wydawała się wyjątkowo sympatyczna. Przede wszystkim zupełnie zdziwiło, że córka przyprowadza do domu dwoje zupełnie obcych ludzi. A potem oferuje przybyszom schronienie. Normalnie jak w baśniach dla dzieci.
Czy powinnam spodziewać się herbacianych ścian?
Zaprosiła, a raczej mnie zaprosiła, a Eziékiéla wlewitowała, do małego pokoju przypominającego salon. Posadziła na zapadającej się kanapie, zrobiła herbatę, przyniosła kukurydziane placki. Próbowałam protestować, ale jedno spojrzenie wystarczyło bym zamilkła.
Gdy w końcu zjadłam, a Ezi dalej spał w najlepsze, Nisha usiadła na dywanie po turecku i stwierdziła:
— Wyglądasz na zdezorientowaną.
Wzruszyłam ramionami.
— Nie mam pojęcia, co tu się do cholery dzieje.
— Wiesz o istnieniu magii, prawda?
Zawahałam się. Powoli pokiwałam głową.
— Trochę. Wiem o Zakonie Czerwonego Smoka. O podróżach w czasie i błędach. Tylko powiedział mi Ezékiél.
— Po której stronie stoicie?
— Jestem błędem. Zakon chce mnie zabić. Odpowiedź jest chyba oczywista – parsknęłam
Nisha w zamyśleniu podrapała się po brodzie.
— Puri nazwała was Zagubionymi.
— W dżungli dość łatwo się zgubić.
Roześmiała się. Pokręciła z pobłażaniem głową, a potem nalała sobie herbaty.
— Rozumiem więc, że nie masz pojęcia, gdzie jesteś ani dlaczego się tu znalazłaś?
Przytaknęłam. Kątem oka zerknęła na Ezékiéla. Serio liczyłam, że niedługo się obudzi i wybawi mnie przed koniecznością odpowiadania na wyjątkowo trudne pytania. Cholerne magiczne baterie.
— Shaadvala jest ostatnim miastem wolnych czarodziejów — zaczęła, sięgając po mango. — Jest nas około trzydziestu tysięcy. Oczywiście jedynie połowa jest magiczna. Magia, to nie jest coś, co łatwo przechodzi z pokolenia na pokolenie, jednak trzeba ją chronić. Żyjemy z dala od Zakonu, od świata zewnętrznego, ucząc nasze dzieci pozytywnego wykorzystywania magii. Mamy uprawy, studnie, oczyszczalnie, hodowle. Jesteśmy samowystarczalni. Ponad tysiąc lat temu odizolowaliśmy się, by strzec magii przed ludzkim okrucieństwem.
— Czyli przed Zakonem.
— Dokładnie — przytaknęła. — Zakon z każdym dziesięcioleciem rósł w siłę. Uzurpował sobie prawa do rządzenia ludzkim życiem i historią. Uważali, że są lepsi niż zwykły człowiek. Sprzeciwialiśmy się temu, ale byli zbyt silni. Jedynym rozwiązaniem była ucieczka.
— I przez tyle lat nie zorientowali się, że pod ich nosem rośnie inna czarodziejska społeczność? — zmarszczyłam brwi.
— Mamy doskonałe bariery ochronne. Jesteśmy niewykrywalnie. Miasta nie widać na żadnym radarze, z żadnego satelity, samoloty nie mogą zejść tak nisko, by je zobaczyć. Nikt nie wie o naszym istnieniu.
— A jednak pozwoliliście żebyśmy was znaleźli.
Westchnęła cicho. Przez chwilę bawiła się kubkiem herbaty. Czekałam w napięciu. Cała sytuacja wydawała się cokolwiek absurdalna. Siedziałam w salonie zupełnie obcej kobiety, gdzieś na krańcu świata, popijałam herbatkę, jadłam mango, a nade mną wisiało widmo zmienienia przez siły magiczny.
Co ja robię ze swoim życie…
— To, że żyjemy w odosobnieniu nie znaczy, że jesteśmy ślepi na problemy na świecie — powiedziała Nisha. — Wiemy, że nadal rodzą się czarodzieje, wymykający się z zasięgu radaru zakonu. Próbujemy dotrzeć do nich, za nim przejdą pranie mózgu. Czasami znajdują się sami. Nasze bariery są nastrojone w ten sposób, by przepuszczać magów nie związanych z Zakonem. Nazywamy ich zagubionymi. Zwykle trafiają do nas w wyniku błędnej teleportacji. Pomagamy, uczymy, staramy się, by nie przeszli prania mózgu.
— Ostatnia oaza normalności.
— Dokładnie.
Westchnęłam. Jeszcze raz spojrzałam na Ezékiéla. Przypomniałam sobie jego dzieciństwo. Czy gdyby wystarczająco wcześniej trafił do Shaadvala, miałby szansę na normalne życie? Czy zyskałby nową rodzinę? Czy nie musiałby wieść ascetycznego życia mnicha?
Czy kiedykolwiek byśmy się spotkali?
— Nie jestem czarodziejką — mruknąłem.
Nisha uśmiechnęła się pod nosem.
— Ale twój przyjaciel jest magiem. Jak widać wytworzyła się między wami wystarczająca więź, by bariery cię przepuściły.
Przełknęłam głośno ślinę. Jaka niby więź? Że niby nitka? Najlepiej taka świecą, co to tylko mojry mogą przeciąć. Czy też inne bajkowe potworki. Mitologia nigdy nie była moją mocną stroną.
Dokładnie ten moment wybrał mój książę z bajki, by łaskawie powrócić do żywych.
— Michelle — wychrypiał. — Michi…
— Ci spokojnie. — Pospiesznie pochyliłam się nad chłopakiem. — Wszystko w porządku, jesteśmy bezpieczni.
Jęknął. Próbował osiąść, ale zaraz z powrotem opadł na poduszki. Powiódł nieprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu. Gdy zobaczył Nishę, pobladł jeszcze bardziej.
— Gdzie jesteśmy? — szepnął przerażany.
— Witaj w Shadvala. — Kobieta przykucnęła obok kanapy. — Wszystko w porządku. Tutaj Zakon was nie znajdzie.
Ezékiél pobladł jeszcze bardziej. Zamknął oczy, wziął kilka głęboki wdechów, a potem spojrzał mi prosto w oczy. Jego spojrzenie przesycone było dezorientacją i strachem. Czystym, pierwotnym strachem. Jakby sprowadził na nas koniec świata.
— Przepraszam — wyszeptał. — Tak strasznie przepraszam.
I wtedy zgłupiałam kompletnie.
***
Mam do was prośbę. Jeśli jeszcze kiedyś odmówię Nicolasowi wspólnego wypadu na strzelnice, pacnijcie mnie rytualnie w łeb. Naprawdę, stanowczo potrzebuję natychmiastowego przeszkolenia z celności.
Chociaż nie. Już za późno. Bo zaraz zostanę wielką, piaskową miazgą.
Dowidzenia świecie. Miło było zachwycić cię moim uśmiechem. Szkoda, że nie dorobiłem się tabliczki chwały w NBA. Złotem olimpijskim i mistrzostwem świata też bym nie pogardził. Ale cóż, wszystkie zaszczyty przejdą mi koło nosa, bo porąbany facet w pelerynie postanowił przywołać piaskowe tornado.
Eh, a miałem takie spokojne życie.
— Mamy w ogóle jakiś plan? — zapytała cicho Pretty. — Czy po prostu próbujemy go ustrzelić?
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Pierwszy promień trafił w ziemię dosłownie trzy centymetry od moich stóp. Odskoczyłem przerażony. Kolejny musnął mnie w ramię. Mag zaryczał wściekle, gdy odskoczyłem. Wystrzelił kolejny raz i kolejny, i kolejny. Z trudem unikałem spalenia na popiół. O kontrataku mogłem zapomnieć.
Rozejrzałem się pospiesznie. Mateusz już ciągnął Pierrette w stronę olbrzymich kół. Ukryli się za nimi, więc mag skupił się na mnie. Wystrzeliłem z blastera. Pudłowałem. Usłyszałem tylko szyderczy rechot. Kolejny strzał, kolejne pudło. Zabójczy promień mija moją głowę o milimetry. Słyszę krzyk Pretty. Mateusz chwyta za broń. Ma lepszego cela. Trafia maga w lewe kolano. Noga zgina się w pół i wariat na sekundę zawisa głową w dół.
Za nim zdążyłem zareagować, wrócił do pionu. W jego oczach zaiskrzyła wściekłość.
— Idioci! — wrzasnął. — Myślicie, że uciekniecie Zakonowi! Już jesteście martwi!
Zaczął miotać promieniami na prawo i lewo. Mateusz i Pretty schowali się pomiędzy kołami. Ja uskakiwałem, co rusz prawie obrywając. Próbowałem znaleźć jakąkolwiek kryjówkę. Schowałem się za wózkiem bagażowym, ale zaraz rozleciał się na milion drobinek. Podobnie cysterna z paliwem. Jedynie samolot uniknął dezintegracji. Czyżbyśmy ograniczali ilość postronnych ofiar?
Wokół nadal szalała burza piaskowa. Gdzieś z oddali dobiegało wycie syren. Wątpiłem jednak, by jakakolwiek pomoc przebiła się przez barierę. Byliśmy więc tylko my i ludzie w samolocie, których musieliśmy chronić.
I prawie zero szans na przeżycie.
Julcia będzie zawiedziona.
Spróbowałem trafić jeszcze raz. To tylko dodatkowo rozwścieczyło czarownika. Całkowicie skupił się na mnie. Gdyby nie wyćwiczona zwinność, byłbym już dawno martwy.
Schowałem się w końcu za tylnym podwoziem. Oparłem o koło, oddychając ciężko. Moje serce biło jak oszalałe, a ręce drżały. Krew uderzyła do mózgu. Co robić, co robić, co robić…
Wychyliłem się. Energia drasnęła mnie w policzek. Poczułem ciepłą krew spływającą po szyi i tępy ból.
Do cholery, Walt, weź się w garść! Strategia, strategia i jeszcze raz strategia! Czy to nie o niej mówił ojciec za każdym razem, gdy opowiadał o swoich wygranych. Dostosuj plan do sytuacji. Plan jest ważny. Nigdy nie działaj po omacku.
Dobra. Czyli potrzebowałem planu.
Mag na moment trochę się uspokoił. Może znudziła mu się zabawa w kotka i myszkę? Słyszałem jak oddycha ciężko.
Miałem dwie opcje. Albo zwiewać dalej, co niechybnie skończyłoby się zmieceniem z powierzchni ziemi, albo przystąpieniem do ataku, co zapewne doprowadziłoby do tego samego. Istny konflikt tragiczny.
Wyglądnąłem z drugiej strony, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z Pierrette. Jednak moja siostra jedynie siedziała na ziemi, kurczowo obejmując butle z tlenem. Nie nadawała się do jakiejkolwiek walki. Mateusz chodził dookoła niczym lwica, pilnująca młodych.
Jeśli ktoś miał mi pomóc, to on.
Próbowałem krzyknąć, ale wiatr nadal huczał. Mój głos rozwiń się w powietrzu. Machnąłem ręką, próbując zwrócić uwagę siatkarza. Musieliśmy działać razem. W końcu na mnie spojrzał. Kiwnął głową, a potem zaczął pokazywać jakieś dziwne znaki.
Przez chwilę nie rozumiałem, o co mu chodzi. Ale nagle mój mózg postanowił znowu współpracować.
Blok. Strefy. Atak. Zmiana.
To był kod. Siatkarski kod.
Mateusz próbował przedstawić mi swój plan. Wiedział, że zrozumiem.
Wystarczyło kilka sekund. Zadziałaliśmy jak doskonale wytrenowana drużyna. Ja z prawej on z lewej. Jednocześnie nacisnęliśmy spust i w stronę maga poleciły dwa promienie. Przed jednym się uchylił, drugim oberwał w ramię. Ryknął wściekle. Uderzył w Mateusza, ale ten przeturlał się z powrotem za koło. Zrobiłem sprytny unik, znowu uderzyliśmy. Tym razem trafiłem w brzuch. Faceta odrzuciło na kilka metrów, ale poza tym wyglądał na nietkniętego.
Tylko go rozwścieczyliśmy.
A potem w ciągu sekundy wydarzyło się kilka rzeczy.
Mag wrócił. Przygotowaliśmy się do kolejnego ataku. Wystrzeliliśmy równocześnie. My i on. Trzy promienie śmignęły w powietrzu. Jeden spudłował. Jeden trafił czarodzieja prosto w szyję. A trzeci we mnie.
Moje ramię eksplodowało bulem. Padłem na ziemię. Świat zawirował, rozmył się. Uderzyłem o twardy beton. Huk zalał moje uszy. Straciłem dech. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Jak przez mgłe słyszałem krzyk Pretty.
Ostatkiem sił spojrzałem w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą lewitował mag. Teraz świeciła tam pustka.
Spuściłem wzrok. Ostatnią rzeczą jaką widziałem był toczący się po asfalcie łeb czarodzieja.
***
Zawsze byłam słabym ogniwem w rodzinie. Dwie lewie nogi do sportu, najmniejsza, najbardziej ciamajdowata. Z szóstki rodzeństwa zawsze zostawałam na szarym końcu. Ledwo odbijałam piłkę. Jedynie w tańcu jakoś sobie radziłam, z czego strasznie cieszyła się mama. Przynajmniej jedno dziecko odziedziczyło jej zainteresowania.
Jedynak gdy wróciłam z przeszłości, musiałam porzucić i flamenco. Ciężko tańczyć z butlą z tlenem na plecach. Stałam się jeszcze bardziej zależna od innych. Po śmierci mamy, tata stał się przewrażliwiony. Nie chciał stracić też córki. Cała rodzina traktowało mnie jak jajko. Skakała wokół, chuchając i dmuchając.
Przyzwyczaiłam się. Pogodziłam. Tak było łatwiej.
Ale tamtego wieczoru, w środku burzy piaskowej, moja bezsilność bolała niczym najgorsze tortury. Chowałam się za kołami samolotu i miałam ochotę wyć z bezsilności. Co z tego, że miałam broń, skoro ledwo mogłam ją unieść?
Mogłam jedynie patrzeć, jak Walter i Mateusz próbują walczyć z magiem. Na z góry przegranej pozycji nie byli, wręcz przeciwnie, szło im całkiem nieźle. Jak widać albo Zakon nasyłał na nas jedynie podrzędnych czarowników, albo szkolił ich gorzej niż sądziliśmy. Co w sumie byłoby całkiem pozytywną informacją.
Odważyłem się wyjrzeć z kryjówki trochę bardziej dokładnie w momencie, w którym nasz przeciwnik uległ malowniczej dekapitacji. Jego głowa najpierw wyleciała w powietrze, zrobiła fikołka, po czym po prostu spadła na ziemię. Potoczyła się w moją stronę. Śniadanie podeszła mi do gardła, gdy spojrzałam w zastygłe w wściekłości oczy.
Super. Kolejny trup na pokładzie.
— Penny? Wszystko w porządku?
Nawet nie zauważyłam, kiedy obok znów pojawił się Mateusz. Przytaknęłam pospiesznie, a on objął mnie ramieniem i pomógł wstać.
Burza piaskowa znikła tak szybko, jak się pojawiła. Wokół znów zapanował spokój. Jedyną pozostałością walki była krew na asfalcie.
— Tak, już dobrze — uśmiechnęłam się słabo. — Gdzie Walt?
Mateusz pobladł gwałtownie. Odwrócił się na pięcie i ciągnąc mnie za rękę, wybiegł spod samolotu.
Na początku nie dostrzegłam brata. Szukałam jasnej czupryny i szerokich barów. Dopiero, gdy zmrużyłam oczy dostrzegłam dziwny kształt, leżący kilkanaście metrów dalej.
To był Walter.
Świat jakby nagle zwolnił. Ruszyłam biegiem, choć przecież ledwo łapałam oddech. Słyszałam, że Mateusz próbuje mnie zatrzymać, uspokoić, coś krzyczy. Nie rozumiałam co. Byłam coraz bliżej, widziałam bladą twarz, prawie potknęłam się o broń. Widziałam krew, która była dosłownie wszędzie. Na ubraniach, na ziemi, na włosach, olbrzymią, szkarłatną plamą rozlewała się wokół mojego brata.
— Walt! Nie, nie, nie, nie!
Upadłam obok. Rozerwałam koszulę, desperacko próbując znaleźć ranę. Walter jęknął. Spróbował poruszyć głową, ale nie był w stanie nawet na mnie spojrzeć.
Wymacałam w końcu ranę na brzuchu. Była głęboka, ale wydawało się, że nie uszkodziła żadnych ważnych narządów. Najważniejsze było zatrzymanie krwawienia.
Ale było źle, bardzo źle. Walter oddychał coraz słabiej, z trudem utrzymywał otwarte oczy. Widziałam, jak błądzi wzrokiem, jak walczy desperacko, byle tylko nie zasnąć. Puls zwalniał, krew nadal leciała.
A razem z nią wylatywało z niego życie.
— Trzymaj się, Walt, trzymaj się — powtarzałam błagalnie, przyciskając podartą koszulę do rany. — Musisz się trzymać, wyjdziesz z tego obiecuję. Myśl o Julce, musisz do niej wrócić, pamiętasz do niej i do dziecka, do waszego dziecka, przecież nie możesz ich zostawić nie teraz. Przecież obiecałeś! Musisz być silny, musisz.
Mówiłam przez łzy, działając po omacku. Mój brat umierał, a ja nie miałam pojęcia, co robić. Potrafiłam jedynie płakać i błagać, by nie odchodził. Już raz wyrwał się śmierci, dlaczego miałby tego nie powtórzyć? Dlaczego wszechświat choć raz nie mógłby wysłuchać moich próśb? Przecież tyle już poświęciłam w imię „naprawy historii”.
Nagle poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Mateusz przykucnął po drugiej stronie. Wystarczyło jedno spojrzenie, jedno skinięcie, bym opanowała panikę. Jego oczy zapewniały, że wszystko będzie dobrze, że sobie poradzimy.
Działaliśmy jak w transie. Oczyszczaliśmy ranę, a potem starannie zabezpieczyliśmy ranę. Nie miałam wykształcenia Michelle, czy szkolenia Nicolasa, ale podstawowa wiedza pozwoliła przynajmniej częściowo opanować krwawienie. Gdy skończyliśmy, Walt nadal był przeraźliwie blady, ale przynajmniej oddychał w miarę miarowo.
I właśnie ten moment wybrał sobie wszechświat, by zresetować grę.
Dosłownie. Palący podmuch powietrza otoczył nas ze wszystkich stron. Musiałam znów zamknąć oczy. Gdy je otworzyłam, po walce zniknęły wszelkie ślady. Ciało maga rozpłynęło się w powietrzu, wózek bagażowy poskładał się w całość, ślady krwi wyparowały.
Tak po prostu było i nie ma. Puf!
— Na co się tak gapicie?
Odwróciliśmy się zaskoczeni. Walter jak gdyby nigdy nic siedział pomiędzy nami i masował obolałe ramię. Odzyskał kolory, rana na brzuchu zniknęła. Po przebytej walce została jedynie szrama na policzku.
— Przed chwilę prawie umarłeś nam na rękach, stary — odparł rezolutnie Mateusz.
Walt podrapał się po głowie. Zmrużył oczy i spojrzał na samolot.
— Serio? Może… nie wiem, ostatnie, co pamiętam, to odpadający łeb tego gnojka. Zabiłem go?
— I to na amen — parsknęłam. — Rozpadł się w pył. Bardziej martwy już być nie może.
— Cóż, ma się ten talent, nieprawdaż?
Walter uśmiechnął się kpiąco. Sięgnął po broń i niczym agent specjalny, przerzucił sobie przez ramię. Wyszczerzył się triumfalnie.
Odetchnęłam z ulgą. Stary, dobry Walt jeszcze nie wybierał się na tamtą.
Pomogliśmy mu wstać, bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności. Znów docierały do nas odgłosy lotniskowego gwaru, a w oddali migotały światła straży pożarnej. Życie zaskakująco szybko wróciło do normy.
— Myślicie, że wpuszczą nas na pokład? — Mateusz z powątpiewaniem spojrzał na maszynę.
— Najwyżej będziemy iść na piechotę. Albo wynajmiemy wielbłądy.
Równocześnie parsknął śmiechem i zmarszczy brwi. Ruszył w stronę miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą leżała głowa czarodzieja. Przykucnął na ziemi. Chyba coś znalazł, bo zobaczyłam, jak obraca w dłoni podłużny przedmiot.
— Chyba nasz kochany czarodziejek coś zgubił.
Podeszliśmy z Walterem bliżej. Okazało się, że tajemniczym przedmiotem jest notes. Zwykły, brązowy, jedynie z dziwnym znakiem na okładce — trójkątem z wpisaną do środka gwiazdą. Chciałam go otworzyć, ale Walt powstrzymał mnie ruchem ręki.
— Lepiej się pospieszni. Bo może nam uciec transport. — Znacząco spojrzał w kierunku samolotu.
Miał racje. Z rękawy wyglądała stewardessa. Wydawała się cokolwiek zniecierpliwiona. Pobiegliśmy z powrotem do samolotu. O dziwo nikt z obsługi nie zadawał niewygodnych pytań. Wręcz przeciwnie, wydawali się w ogóle nie pamiętać o burzy piaskowej. Jak widać wraz z zniknięciem maga, zniknęło większość skutków jego magii.
W końcu samolot wystartował. Gdy wniósł się w powietrze, zostawiając za sobą światła Dubaju, poczułam, że nareszcie zmierzamy do celu.
Cześć, hej i czołem! Na dzień przed maturą przedstawiam rozdział szesnasty. Za wiele na jego temat nie napiszę, zresztą, sami musicie ocenić, czy Wam się podoba czy nie. Jak zwykle z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze i za wszystkie z góry dziękuję.
Pozdrawiam
Violin
PS. Jeśli ktoś jeszcze nie zajrzał to zapraszam Sweet October
Michelle i Ezi trafili wręcz od idyllistycznej krainy dla czarodziejów :) Wszyscy się kochają, wszyscy się szanują, tak ... to zdecydowanie ma coś wspólnego z magią ^^ mama Puri przyjęła nieznajomych bez najmniejszego problemu co raczej jest rzadkością. Ugościła, poopowiadała o miejscu w którym mieszka, o jego niesamowitej historii ... pobudka naszego kapitana Shanga lekko mnie zaniepokoiła, to jest jego reakcja jakby ducha zobaczył. Mam wrażenie, że było to ostatnie miejsce do którego chciał trafić. Mam nadzieję, że ich niespodziewana wizyta nie sprowadzi Zakonu do tego miejsca. A może to chodzi o coś innego? W końcu to Michelle przepraszał ... jestem bardzo zaintrygowana co mu w głowie siedzi.
OdpowiedzUsuńTeam bliźniaków + Mateusz starli się z niebezpiecznym czarodziejem. Dzięki geniuszowi Isaaca mieli przynajmniej czym się bronić, a co za tym idzie, mieli jakiekolwiek szanse na przetrwanie. I przetrwali! Choć Walter został nieźle poturbowany. Przez chwile serio się przestraszyłam jego stanem, lecz na szczęście magia sama się wchłonęła razem z jego urazami. I bardzo dobrze! Jeszcze ten blondas będzie wszystkim potrzebny :) Problem w tym, że ta na pozór "mała bitwa" jest dopiero początkiem czegoś większego. Ta misja wcale nie będzie bułką z masłem, a wręcz niebezpieczną wyprawą. Ale kolejeny krok postawiony i nasi bohaterowie zbliżają się do miejsca przeznaczenia :)
Pozdrawiam!
Okej o co chodziło Eziemu, jak obudził się z zimowego snu? Troche sie przestraszyłam, bo on tak przepraszał...czemu? 🤔
OdpowiedzUsuńUkryte miasto czarodziejów brzmi nieźle 😎 tak tajemniczo...mała Puri wydaje się spoko, jest śmieszna, takie bezpośrednie dziecko 😃 pani mama jeszcze lepsza i z opowieści wydawalo sie, że to miejsce serio jest bezpieczne. Tylko nadal martwi mnie to, że Ezi przepraszał...
W ogóle przestań tak straszyć, myślałam, że walter kojnął 🙈 i Julcia i malutkie bejbi zostało by same... a on potem magicznie ozdrowiał, jak to? Niby jak to się stało? 😮
Cala walka była ekstra. Ile tam się działo wow ale kurde akcja chyba dopiero się znacznie 😎
Lubię to opowiadanie
N
Miasteczko do którego trafiła Michelle i Ezi wydaje się jak z bajki. Mama Puri wydaje się być przemiłą i ciepłą osóbką. Która od razu i bez problemu zajęła się naszymi bohaterami. Ale, jakiś bardzo zaniepokoila mnie pobudka Eziego. Dlaczego przepraszał Michelle. I wydał się tak bardzo przestraszony? Czy to baśniowe miasteczko wcale nie jest takie baśniowe? Strasznie mnie to intryguje. I nie mogę się doczekać rozwiązania tej zagadki.
OdpowiedzUsuńMateusz wraz z bliżniakami stoczył swoją pierwszą walkę z czarodziejami. Cholernie mnie przestaszyłaś stanem w jakim znalazł się Walt. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. I jego rany zniknęły wraz z magią.
Pozdrawiam cieplutko i czekam na kolejny rozdział z niecierpliwością.
Michelle i jej generał Shang trafili do magicznej i baśniowej krainy, której mieszkańcy są pomocni, mili i wydają się być w tej pomocy bezinteresowni :) Ludzie się znają i szanują i to może wiele powiedzieć o mieszkańcach :) Mam tylko nadzieję, że nie okaże się to jakąś zasłoną dymną przed niebezpieczeństwem! Puri jest świetna :D Bez żadnych oporów przyprowadziła dwójkę nieznajomych do swojego domu, w którym jej mama wyciągnęła do przybyszy pomocną dłoń. Opowiedziała im, a w zasadzie Michelle historię tego miejsca i przekonała, że ona i Ezi są tutaj bezpieczni. Ezi... No właśnie, Ezi. Zmartwiła mnie ta jego gwałtowna pobudka. Za co przepraszał? Zaintrygowało mnie to :D Oby to nie była zapowiedź nadchodzących problemów!
OdpowiedzUsuńWalka Pretty, Walta i Mateusza z Zakonem obfitowała w wiele emocji. Przez chwilę uwierzyłam w to, że Walter naprawdę zginął, ale później sobie pomyślałam, że przecież nie mogłabyś zrobić czegoś takiego Julce i nienarodzonemu jeszcze dziecku ^^ Cała trójka z rozmachem poradziła sobie z upierdliwym czarodziejem... I bardzo dobrze! Teraz przynajmniej wiedzą, że broń Isaaca się sprawdziła. Wszystko zaczęło się tak szybko i szybko się skończyło... Zadziałała tutaj potężna magia i z pewnością nie będzie to jedyny taki wybryk. Ta wyprawa nie będzie bezpieczna, ale niezawodna trójka zrobi wszystko, by uratować Michelle i rozprawić się z Zakonem.
Połamania długopisu na maturach!
Pozdrawiam :)