środa, 20 maja 2020

Rozdział 15

Słowa Ezékiéla trochę przytłumiły mój strach dotyczący wpływu na historię. Zamiast przejmować się hipotetyczną wojną, którą mogłam wywołać, skupiłam się na ostatnich godzinach treningu i przygotowaniach do wyjazdu. Od Aramei dostaliśmy profesjonalne ubrania i buty, a także pojemne plecaki. Choć Ezi zapowiadał, że będziemy skakać stopniowo i zatrzymywać w drugorzędnych hotelach, na wszelki wypadek wzięliśmy też śpiwory. Do specjalnego paska przyczepiłam noże i dwa pistolety. Zapasowy magazynek schowałam wewnętrznej kieszeni kurtki. Tak samo nowy telefon. Mimo wszystko nadal zamierzałam kontaktować się z tatą i utwierdzać go w przekonaniu, że wyruszyłam w młodzieńczą podróż po Europie. Zresztą, nie mijałam się bardzo z prawdą. Ot, zmieniłam tylko Serbię na Słowenię. Dzięki temu tata był spokojny i nie szukał mnie Interpol, francuskie wojsko i międzynarodowy oddział hakerski. 
Tak, moja rodzina jest porąbana. Myślałam, że już dawno to ustaliliśmy? 
Położyliśmy się wcześniej. Znaczy ja się położyła, a Ezékiél jeszcze do późnej nocy przeglądał księgi. Przez chwilę nawet zamierzałam mu towarzyszyć, ale gdy okazało się, że mamy wyruszyć o szóstej rano, poddałam się. Jako zombie byłabym kompletnie nieprzydatna. 
I zgadnijcie co? Tak, ten cholernie idealny facet, po zaledwie trzech godzinach snu, nadal wyglądał idealnie! Nawet nie miał worków pod oczami! A ja ledwo stałam na nogach! 
— To jaki jest nasz pierwszy przystanek? — zapytała, z trudem tłumiąc ziewnięcie. 
Ezékiél poprawił ramiączka plecaka. 
— Bangladesz. Dalej nie skoczę. 
— Ile będziesz potrzebował przerwy? 
— Kilka godzin snu. Założę bariery, ale potem będę musiał się przespać. 
Kiwnęłam głową. Powtarzaliśmy plany kilkukrotnie. Ezi miał ograniczony zasób mocy, a skoki były długie. Pokonanie całego kontynentu musiało zająć conajmniej dzień. 
Wyszliśmy do ogrodu. Ptaki urządzały prawdziwy koncert, a słońce powoli wznosiło się nad horyzont. Powietrze było wilgotne, chłodne, oddychało się z przyjemnością. Oczyszczało umysł. 
— Aramea nie przyjdzie się z nami pożegnać? — zerknęłam w stronę dworku. 
— Gdy będziemy skakać wytworzy się pole energii. Musi je wytłumić. Inaczej Zakon mógłby nas znaleźć. 
Zacisnęłam zęby. Spojrzałam w niebo. Nagle dotarło do mnie, że za chwilę opuszczę najprawdopodobniej jedyne bezpieczne miejsce na Ziemi. 
— Gotowa? — Ezékiél uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco. 
Przełknęłam głośno ślinę. Chwyciłam go za rękę. A co, raz się życie. 
Zamknęliśmy oczy. Poczułam dziwną siłę napierająca na mnie ze wszystkich stron, a potem nagle straciłam grunt pod nogami. Mój żołądek wykonał rytualnego fikołka, śniadanie postanowiło oddalić się w trybie nagłym. Kłujący ból rozrywał czaszkę. 
Wszystko zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Wylądowałam na czymś miękkim. Zatoczyłam się od tyłu. Upadłam. Pod palcami wyczułam trawę. Wilgotną, wysoką trawę. Wokół nadal słyszałam śpiew ptaków. Tylko, że głośny, ostry, wręcz dziki. 
Powoli otworzyłam oczy.
O cholera. 
No brawo, Michelle, ale się wpakowałaś. Z miłego, starannie utrzymanego ogrodu przeniosłam się do dżungli. Prawdziwej, pieprzonej dżungli! Z lianami, olbrzymimi liśćmi, kolorowymi kwiatami i powietrzem tak wilgotnym, że momentalnie zrobiłam się morka. 
Super. Jeszcze tego brakowało. 
— Au… 
Cichy jęk przerwał użalanie się nad sobą.
— Ezi? — Usiadłam gwałtownie. Rozglądnęłam się wokół, ale chłopaka nigdzie nie było. 
Znów jęk. Podniosłam się powoli. Spod moich nóg uciekła dziwnie kolorowa jaszczurka. Podążałam za nią wzrokiem. Schowała się zaraz za czarnym traperem. 
Zaraz sekundę. Czarny traper? 
Podeszłam bliżej. Za traperem była skarpetka, potem noga, a na końcu cały Ezékiél. 
Leżał pomiędzy gęstą roślinności, z uchylonymi ustami, poszarpaną bluzą. Był przeraźliwie blady, a lewa kostka zaczynała puchnąć. Gdy ją dotknęłam, wzdrygnął się. Na jego czole zaczęły pojawiać się kropelki potu. 
— Ezi! — dopadłam do niego. — Ezi, co się stało?!
Zamiast odpowiedzi usłyszałam tylko kolejny jęk. Ezékiél oddychał ciężko, nieprzytomnie błądził wzorkiem. 
Poklepałam go po policzku. 
— Hej, ziemia do Eziégo, co się stało? 
Zakaszlał. 
— Pomóż — wychrypiał. 
Ah, no tak. Ogarnij się Michi. Jesteś w końcu na medycynie! Wykorzystaj te mikroskopijne zasoby wiedzy, które posiadasz i łaskawie ogarnij Ezékiéla za nim zje was jakiś tygrys. Jesteście przecież ciężkostrawni!
Podłożyłam rękę pod plecy Ezékiéla i pomogłam usiąść. Wyjęłam z plecaka butelkę z wodą, bandaże, kompres żelowy. Zdjęłam but razem z skarpetką i podwinęłam. nogawkę. Syknęłam. Wokół kostki pojawiła się wielka opuchlizna. Gdy ją dotknęła, Ezi skrzywił się. 
— Skręciłeś kostkę. 
— Spadłem z dość dużej wysokości. 
Pokręciłam z dezaprobatą głową. Zabezpieczyłam skręceni, a potem upewniłam się, że nie uszkodzi się bardziej. Cóż, poprzednio to on wyciągał mnie z bagna, więc przynajmniej trochę się odwdzięczę. 
— Nie powinniśmy wylądować w mieście? — zapytałam, gdy Ezékiél odzyskał trochę kolorów. 
— Musiałem pomylić współrzędne — skrzywił się. — Trochę… zboczyliśmy z kursu. 
Zacisnęłam zęby. Super. Czyli nici z odpoczynku w wygodnym łóżeczku. Zamiast tego czekało nas kilka godzin w otoczeniu dzikich zwierząt, jadowitych pająków i rozwydrzonych papug. Nie mogło być lepiej. 
— Dasz radę postawić barierę? 
Zawahał się. Zamknął oczy, zmarszczył czoło. Miałam wrażenie, że powietrze wokół zaczęło wibrować. Zamigotały dziwne światła. Patrzyłam jak łączą się w siatkę, rozpostartą nad naszymi głowami. 
— Powinna ochronić nas przed wykryciem i dzikimi zwierzętami, ale nie wiem jak długo… jak długo… — głowa opadła mu na pierś. Sekundę później usłyszałam już tylko ciche chrapnięcie. 
Super. Zostałam sama, w środku dżungli, z końcem świata nad głową i czarodziejem, którego nie byłby wstanie dobudzić nawet wspomniana apokalipsa. Czyż mogło być lepiej? 
Wyjęłam bluzę i podłożyłam ją Ezékiélowi pod głowę. Sama usiadłam obok, opierając się o drzewo. Miałam tylko nadzieję, że w czasie tych kilku godzin nie pogryzie nas żadne robactwo. Serio, ostatnie na co miałam ochotę, to złapać tropikalne choróbsko. 
Po dwóch godzinach przyzwyczaiłam się do skrzekotu ptaków, dziwnego chrobotu i wrzasku małp. Pozwoliłam sobie nawet na płytką drzemkę. Obok, Ezi pochrapywał regularnie. Co ciekawe, jego kostka zaczynała wyglądała coraz lepiej. Jakby w czasie snu sam się leczył. 
Uśmiechnęła się. Odgarnęłam z jego czoła zabłąkany kosmyk włosów. Mały, dzielny Ezékiél. Niczym bohater z baśni dla dzieci. Zawsze gotowy ratować księżniczkę. Czyż to nie dziwne? Przez całe życie wmawiają nam, że idealni faceci nie istnieją, a potem zjawia się taki Ezi i światopogląd rozpada się na milion kawałeczków. Chyba naprawdę powinnam zacząć szukać jego wad. 
Łup! 
Moje rozważania przerwał głuchy stukot. Poderwałam się na równe nogi. Zastygłam, próbując wychwycić niepasujące dźwięki. 
Po mojej prawej zaszeleściły liście. Zrobiłam krok w tył. Zacisnęłam palce na rączce od pistoleta. Moje serce biło jak oszalałe. Próbowałam oddychać bezgłośnie, byle tylko nie wydać z siebie żadnego dźwięku. 
Kolejny szelest, a potem… 
— Hi, hi… 
Zaraz, sekundę. Czy to był chichot?! 
No chyba zaczynam wariować. 
Ajeeb! 
Odwróciłam się na pięcie. Wymierzyłam broń w krzaki. 
— Kimkolwiek jesteś wyłaź natychmiast! 
Krzaki znów zaszeleściły i wyłoniła się z nich mała postać. Gruby, kruczy warkocz, prosta lniana sukienka z złotymi ozdobami, fioletowa kropka na czole, skórzane sandały i bystre, czekoladowe oczy. 
Dziewczynka. Zwykła, mała dziewczynka. Najwyżej siedem, osiem lat. 
Opuściłam broń. Mała przekrzywiła z zaciekawieniem głowę, a potem wskazała na Ezékiéla. 
— To twój chłopak? 
Zamrugałam zaskoczona. Mówiła płynnym angielskim, z idealnym akcentem. I nie wiem, co było dziwniejsze. To, czy fak, że jakby wzięła się z nikąd w samym środku dżungli. 
— Co tu robisz? — zapytałam. 
— Bawię się — wzruszyła ramionami. — Masz czekoladę? — sięgnęła do plecaka i jak gdyby nigdy nic zaczęła w nim grzebać. 
— Tylko batony owsiane — odpowiedziałam mechanicznie. 
Skrzywiła się. Grzebała dalej, a ja nadal stałam jak głupia, to otwierając to zamykając buzię. Jeszcze brakowało bym zamieniła się w złotą rybkę. 
Dziewczynka w końcu dokopała się do batonów. Usiadła obok Ezékiéla, zaczęła jeść, jednocześnie zaplatając warkoczyki z włosów chłopaka. 
To mnie trochę otrząsnęło. 
— Kim jesteś? — zapytałam. Dłoń nadal trzymałam w okolicach paska. Przezorny zawsze ubezpieczony. 
— Mam na imię Puri — odpowiedziała wesoło. — A ty? 
— Michelle. 
— Jesteś czarodziejką? 
— Skąd taki wniosek? 
Pokazała palcem w niebo.
— Unosi się nad wami bariera. Tylko czarodzieje potrafią taką stworzyć. 
Zmarszczyłam brwi. Ta mała wydała się jeszcze bardziej podejrzana. Skoro wiedziała o magii, to mogło być tylko jedno wyjście — należała do Zakonu. Tudzież jej rodzice należeli. Wątpiłam, by Magowie byli tak porąbani by przyjmować małe dzieci. 
— W takim razie twój chłopak jest czarodziejem? —szturchnęła Ezékiéla palcem w czoło. 
— Nie jest moim chłopakiem. 
— Naprawdę? 
Zgłupiałam. Serio, ta mała rozwalała mnie na łopatki, a przecież rozmawiałyśmy od minuty. 
Michelle, ogarnij się! Ezi śpi i teraz musi ocalić dupę wam obu. Choć raz w życiu stanęłabyś na wysokości zadania. Puri, czy jak tam miała na imię może i jest dzieckiem, ale jeśli posługuje się magią, to nadal była niebezpieczna. 
— Co tu robisz, skąd się wzięłaś i skąd wiesz o magii? 
— Jestem czarodziejką — wzruszyła ramionami tak, jakby to było najoczywistsza rzecz pod słońcem. 
— Z Zakonu? 
— Jakiego zakonu? — zdziwienie na jej twarzy wydawało się autentyczne. — Takiego z mnichami? Mama mówi, że mnisi są fajni. Mamy kilku w świątyni. Ale nigdy z nimi nie rozmawiałam. Trochę się ich boję — dodała konspiracyjnym szeptem. 
Uniosłam ze zdziwieniem brew. Cóż, musiałam przyznać jej racje. Mnisi w samym założeniu wydawali się przerażający. 
— W takim razie, skąd jesteś? — Usiadłam obok. Przeczucie podpowiadało mi, że dziewczynka jednak nie stanowi zagrożenia. 
— Z Falamaru. 
— To miasto? 
Kiwnęła główką. Zaraz spojrzała w niebo i zacmokała z dezaprobatą. 
— Wasza bariera zaraz zniknie. Jest bardzo słaba. 
Przełknęłam głośno ślinę. Zerknęłam na Ezékiéla. Nadal spał w najlepsze i nie wyglądało na to, że w najbliższym czasie miał się obudzić. 
Przeklęłam pod nosem. No tośmy się popisali. 
— Mogę wam pomóc! — Puri wyszczerzyła się głupkowato. — Moi rodzice znają się na barierach. Zresztą w mieście będziecie bezpieczniejsi. 
Nie miałam bladego pojęcia o czym mówi. 
Jednak wystarczył rzut oka na migającą barierę, bym zgodziła się bez zbędnych dyskusji. Cóż, może była to decyzja cokolwiek spontaniczna, ale hej, czy miałam wybór. Za kilkadziesiąt mieliśmy się stać obiadem dla miejscowych tygrysów, a jedyną alternatywą było pójście za małą, hinduską dziewczynką. 
Prosty wybór. 
— Nie dźwignę sama Ezékiéla — zauważyłam trzeźwo. 
Puri przewróciła oczami. Wyciągnęła rękę, zmarszczyła brwi i za nim się obejrzałam, Ezi lewitował kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. 
Super. Czyli mała naprawdę jest czarodziejką. I mogłaby rozwalić mnie jednym ruchem ręki. 
— Idziemy? — uśmiechnęła się szeroko. 
Kiwnęłam głową. 
A potem wstałam, wzięłam plecak i ruszyłam w dżunglę. 

***

Czy kiedykolwiek mieliście wrażenie, że w ciągu sekundy z głębokiego dołka trafiliście na szczyt góry? Że zniknęły wszystkie bolączki, świat nagle rozbłysł światłem, a na niebie przez cały dzień wisiała tęcza? Że może być już tylko lepiej? 
Właśnie tak się czułem, gdy Julcia obiecała dać mi drugą szansę. Gdy wybaczyła dziecinne zachowanie i doszła do wniosku, że hej, może jednak nie wysadzę w powietrze całego mieszkania przy pierwszej próbie podgrzania mleka. 
A przynajmniej tak to zabrzmiało. Mniej więcej. 
Podsumowując, doszedłem do wniosku, że dorosłość wcale nie jest taka zła. Płacenie rachunków i chodzenie do pracy było nudne. Ale jeśli swoją pracę kochasz, a rachunki zwiększają się, bo dziecko trzeba kąpać w większej ilości wody, to ta wizja przestaje być tak straszna. 
Na to liczyłem. 
Mama Julci przyjęła mnie zdecydowanie serdeczniej niż ojciec. Zmusiła, bym przenocował u nich i od razu cięła wszelkie protesty. Pięć minut po spotkaniu już zwracała się do mnie Terry, to narzekając, że jest za młoda by zostać babcią, to znów stwierdzając, że wnuczek odejmie jej lat. 
Cóż, razem z Julcią mogliśmy tylko przytakiwać. 
Tak, jak z mamą poszło stosunkowo łatwo, tak z ojcem zabawa się dopiero zaczynała. 
Złapał mnie wieczorem, pomiędzy łazienką i salonem. Dziwnę miejsce, ale podobno w takich właśnie podejmowano najważniejsze decyzje. 
— Wybaczyła ci — oznajmił, zagradzając mi drogę. 
Wzruszyłem ramionami. 
— Jak widać, nie jestem całkowicie zły. Nie musi się pan martwić, nie skrzywdzę jej. Kocham Julcię, zrobię wszystko by ona i dziecko mieli najlepsze życie pod słońcem.
Zacisnął zęby. Skrzyżował ręce na piersi. Przełknąłem nerwowo ślinę. Czyżby spodziewał się czegoś innego? 
— Wiesz jak wygląda rodzicielstwo? — zapytał spokojnie. 
Otworzyłem i zaraz zamknąłem usta. Zastanowiłem się nad odpowiedzą. Czy wiedziałem? Miałem dobrych rodziców. Dobry wzór. Opiekuńczy, kochający, ale wyznaczający granice. Zawsze mogłem na nich liczyć, zawsze mnie wspierali. Z moim rodzeństwem było podobnie. Wszyscy wyrośli na odpowiedzialnych ojców i matki. 
Ale czy to znaczy, że wiedziałem, jak być rodzicem? 
— Mniej więcej — przyznałem. — Myślę jednak, że będę musiał się jeszcze dużo nauczyć. Bo na tym to polega, prawda? Na wiecznej nauce. 
Parsknął śmiechem. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że robi sobie ze mnie żarty. Jednak potem z aprobatą pokiwał głową. 
— Może jednak nie jesteś taki głupi jak sądziłem. Prześledziłeś kiedyś mój konflikt z twoim ojcem? 
— Nie miałem potrzeby. — Pokręciłem głową. — Stara, przeterminowana historia. 
Znów śmiech. Fabian rozluźnił się. Chyba zaczynałem wkradać się w jego łaski. 
— Nie będę opowiadać o wszystkim — zaczął. — Obydwoje popełniliśmy błędy, które sporo nas kosztowały. Mnie opinie, jego posadę. Ale zrozumiałem to dopiero, gdy urodziła się Julka. Świat wywrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Z dnia na dzień stałem się odpowiedzialny za żywą istotę. Zrozumiałem, co naprawdę jest ważne.                                   
 — Słyszałem — przypomniałem sobie. — Nico, mój brat, wspominał, jak bardzo się pan zmienił.           
Drzyzga uśmiechnął się. Odchylił głowę i przeczesał palcami siwiejące włosy. Wyglądał, jakby zastanawiał się, czy może już mnie przepuścić. 
— Czyli rozumiesz, że wychowanie dziecka wcale nie jest takie proste. I że tego nie da się nauczyć. Możesz przeczytać tysiące książek, znać na pamięć wypowiedzi specjalistów z całego świata, ale twoje dziecko, wyjątkowe, jedyne takie we wszechświecie i tak cię zaskoczy. 
Kiwnąłem głową. Nie byłam głupi. Właśnie dlatego bałem się dorosłości, bycia ojcem. Koszykówka, relacje międzyludzkie, równania matematyczne, pisanie podań o stypendium, gotowanie — to wszystko było kwestią ćwiczeń, wszystko dało się opanować, poświęcając wystarczająco dużo czasu. 
A dziecko było nieprzewidywalne. Mały huragan, niszczący wszystko co napotka na swojej drodze. 
To było przerażające. Ale nagle stało się też dziwnie pociągające. 
— Chcę po prostu żebyś wiedział, czego się spodziewać — kontynuował.  — Julcia dała ci szansę. Ja też. Jednak jeśli kiedykolwiek stwierdzisz jednak, że to cię przerasta, że to za dużo i postanowisz odejść, to wiedz, że znajdę cię na końcu świata i wyrwę nogi z dupy, a potem przyszyję na odwrót. 
Ostatnie słowa wysyczał przez zaciśnięte. 
Spojrzałem mu prosto w oczy i wybuchnąłem śmiechem. No i w końcu dotarliśmy do meritum! 
— Trzeba było tak od razu! — wyszczerzyłem się głupkowato. — Spokojnie, jeśli jeszcze kiedyś stracę resztki szarych komórek i zostawię Julcię, to zemsty spodziewać się będę nie tylko po panu, ale również po mojej rodzinie. Są dość mocno przywiązani do obrazu idealnej familii.            
Fabian zmrużył oczy. Przez dłużą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, aż w końcu pokiwał głową. 
— Niech będzie. Ale mam na ciebie oko. — Pogroził mi palcem, a potem odwrócił się na pięcie i wrócił do salonu.
Gdy kilka godzin później leżałem wtulony w Julcię, czułem się jak najszczęśliwszy człowiek pod słońcem. Michelle, Zakon, groźba końca świata, to wszystko przestało się liczyć. Najważniejsze, że znów miałem obok siebie Julcię, mogłem schować twarz we włosach, pocałować czule, spojrzeć w oczy, powiedzieć, jak bardzo kocham. 
— Udobruchałeś mojego ojca? — zapytała, za nim zdążyliśmy zasnąć. 
— Nie jest wcale taki zły — mruknąłem. — Chyba denerwował się bardziej niż ja. 
— Pewnie bał się, że wrócą niesnaski z przeszłości. 
Westchnąłem cicho. 
— Przecież to było dwadzieścia lat temu! 
— Ale ludzie mają dobrą pamięć. 
Musiałem przyznać jej racje. Pomimo upływu czasu, portale plotkarskie nie zmieniły się bardzo. Na pewno skorzystają z okazji, by wyciągnąć konflikt sprzed dwóch dekad. Szczególnie, że ostatnio w siatkarskim światku było nadzwyczaj spokojnie. 
Czule pocałowałem Julcię w szyję. Zachichotała, a potem odwróciła się i pogłaskała mnie po twarzy. 
— Mam dla ciebie prezent. 
Uniosłem ze zdziwkiem brew. Julcia tylko uśmiechnęła się tajemniczo. Sięgnęła do szafki nocnej i z szuflady wyjęła kawałek papieru. 
— Powinieneś wiedzieć, co to jest.
Z zaciekawieniem zmarszczyłem czoło. Pokazała mi wydruk, coś w rodzaju zdjęcia. Czarno białe i niewyraźne. Dziwne znajome. Mój mózg jednak odmówił posłuszeństwa, tudzież łączenia faktów. 
Widząc moją zdezorientowaną minę, Julcia tylko pokręciła z pobłażaniem głową.
— To zdjęcie USG, głupku. Przed wylotem zdążyłam odhaczyć pierwszą wizytę. I na razie wygląda na to, że z naszym dzieckiem wszystko w porządku. 
Musiałem wyglądać strasznie głupio, otwierając i zamykając buzię jak ryba. Resztki szarych komórek ostatecznie wzięły sobie wolne, więc przetworzenie słów słów Julci zajęło mi dłuższą chwilę. 
— Że niby nasze dziecko? — wydukałem w końcu. 
— Nie, kosmitów. — Przewróciła oczami. — Tak, ten podłużny żelek, to dziecko. Jak przeżyjesz ratowanie świata, to może zabiorę cię na kolejną wizytę. 
Jeszcze raz spojrzałem na zdjęcie. A potem na Julcię. I znów na zdjęcie. Dopiero teraz zauważyłem, że podłoża jaśniejsza plama naprawdę przypomina trochę małego człowieczka. Jeszcze stadium wstępnym jeśli chodzi o rozwój, ale i tak dość rozpoznawalne. 
Serio, dziecko. Moje dziecko. 
O, cholera. 
— Dziwnie się czuje — przyznałem. — To wszystko… to wszystko nadal wydaje się kompletnie nierealne. Jakoś chyba nie dociera do mnie, że będziemy… – przełknąłem głośno ślinę. Że będziemy rodzicami. Brzmi dziwnie, prawda? 
Julcia tylko się roześmiała. Cmoknęła mnie w czubek nosa, a potem przykryła kołdrą i wtuliła się w poduszkę. 
— Idź lepiej spać, Walt — poradziła. — Może przez noc wszystko sobie poukładasz. 
Kiwnąłem głową. Przytuliłem się do niej z powrotem i zamknąłem oczy. 
Zasnąłem, pod poduszką cały czas mając zdjęcie swojego dziecka. Najpiękniejsze zdjęcie, jakie kiedykolwiek widziałem. 

***

— To jest bardzo zły pomysł. 
Dokładnie tymi słowami przywitał mnie Walter, gdy odbierałam go z lotniska.Wystarczył rzut oka na stojącego obok Mateusza, by zrozumiał, co planowałam. Cóż, byliśmy w końcu bliźniakami. Powinniśmy rozumieć się bez słów. 
— Im nas więcej tym, weselej, prawda? — próbowała udobruchać go nieśmiałym uśmiechem. — Zresztą, naprawdę myślisz, że pokonamy Zakon tylko we dwójkę? 
Walt skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na mnie tak, że prawie zapadłam się pod ziemię. 
Mateusz za to taktownie milczał. Przez moment miałam wrażenie, że cała sytuacja cokolwiek go bawi. Mimo wszystko był od nas o te dwadzieścia lat starszy. Zapewne wyrósł już z dziecinnych sprzeczek. 
— Mieliśmy unikać ofiar — warknął Walt. — Ograniczyć liczbę zaangażowanych ludzi do minimum. Już wystarczy, że Zakon prawie doprowadził do naszej śmierci. 
— Jakoś ostatnio nie pojawili się na horyzoncie.
— Pewnie zbierają szyki. 
— Albo po prostu doszli do wniosku, że jesteśmy kompletnie bezużyteczni. 
Zacisnął zęby. W myślach zaśmiałam się triumfalnie. Walter od zawsze zmagał się z przerośniętym ego i myśl, że ktoś mógłby uznać go za niewartego pościgu musiała trochę zaboleć. Czyż nawet w obliczu zagrożenia świata musiał być najważniejszy? 
— Jeśli chce może nam pomóc — zgodził się w końcu niechętnie. — Ale nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam dać się zabić. 
— Jeszcze kilka dni temu byłeś mniej ostrożny. 
— Doszło do zmiany priorytetów. 
Z zaciekawieniem przekrzywiłam głowę. Mateusz uniósł brew. Oh, czyżby nagle temat stał się interesujący? 
— Powiedzmy, że Julcia obiecała, że jeśli przeżyję, to da mi drugą szansę. Więc naprawdę, ostatnie na co mam ochotę, to zaliczyć bohaterski zgon na drugim końcu świata. 
Parsknęłam śmiechem. Czyli wyjazd do Polski okazał się wyjątkowo udany, a za parę miesięcy będę mogła cieszyć się kolejnym bratankiem. 
— Ale niech będziemy — westchnął Walt. — Witamy w drużynie. 
— Postaram nie ściągnąć na was śmierci. 
Wymienili uprzejmy uścisk dłoni. Trochę zdziwiło mnie, że Walt nie protestował dłużej. Nie dopytywał również, skąd Mateusz w ogóle wziął się w Genewie, jak nas znalazł i dlaczego tak bardzo nalegałam na jego udział w sprawie. Możliwe, że po prostu czuł, że przeprowadziłam z Janikowskim szarą rozmowę. A może podejrzewał, co nas kiedyś łączyło? 
Nie rozmyślałam nad tym zbytnio. Najważniejsze było, że Mateusz miał pomóc nam w ratowaniu Michelle. Dzięki temu zyskaliśmy okazję, by choć trochę odbudować relacje z przeszłości. 
Prosto z lotniska pojechaliśmy do CERNu. George załatwił nam tymczasowe wejściówki po tym, jak gwałtownie zaprotestował przeciwko przenoszeniu pracy do domu. Isaac może i był jego chłopakiem, ale chodzenie po mieście z bronią najnowszej generacji było cokolwiek niebezpieczne. 
A przynajmniej tak uważał George. Isaac miał trochę inne zdanie. 
— Jeśli czegoś dotknięcie wsadzą was na dwadzieścia lat — przywitał nas, gdy lewo przekroczyliśmy próg laboratorium. 
— Wysadzimy miasto? 
— Albo doprowadzicie do trzeciej wojny światowej. Co on tu robi? — zmierzył Mateusza krytycznym spojrzeniem. 
— Pomagam. — Janikowski tylko wzruszył ramionami. 
— Mateusz Janikowski, prawda? 
— Skąd wiedziałeś? — mężczyzna zmarszczył czoło. 
— Znamy się. 
— Naprawdę. 
— Nazywam się Isaac Antiga. 
Mateusz otworzył i zaraz zamknął buzię. Na jego twarzy malowało się coś pomiędzy zaskoczeniem, niedowierzaniem, a rozbawieniem. Dopiero teraz załapałam, że przecież Matt naprawdę mógł znać Isaaca. Przecież przez grał w drużynie z ojcem naszego kochanego kuzynka. Była to co prawda końcówka kariery wielkiego Guillaume Samici, ale Isaac mógł na kilku meczach być. 
— Gdy ostatnio cię widziałem, miałeś osiem lat i ledwo odbijałeś piłkę. 
Isaac skrzywił się. 
— Miałem o wiele ciekawsze rzeczy do roboty. 
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Mateusz pierwszy odwrócił wzrok. Odchrząknął nerwowo, a potem wskazał na trzy pistolety, które leżały na metalowym stole. 
— To twój wynalazek? 
— Autorski. — Isaac wypiął dumnie pierś. — Cudeńko nanotechnologii. Korzysta z energii fotonów i przedziera się przez „magiczne” bariery. 
— Coś na zasadzie lasera? 
— Mniej więcej. 
— Dostaniesz za to Nobla? 
— Raczej będę szantażować największe potęgi. Zapłacą mi żebym nie sprzedał jej przeciwnikom. 
— Najprawdopodobniej jesteś najpotężniejszym człowiekiem na świecie. 
— To możliwe. 
Mateusz z uznaniem pokiwał głową. 
Za to ja i Walter totalnie zgłupieliśmy. Spoglądaliśmy to na jednego, to na drugiego, jakby conajmniej przybyli z innej planety. Serio. Po pierwszym szoku, panowie wydawali się nawiązać dziwną, chłodną więź wzajemnego podziwu. 
To był szok numer jeden. 
Numerem dwa była gładkość, z jaką Mateusz przyjął do wiadomości, że magia istnieje i będzie musiał z nią walczyć. Jakby przełknął początkowe niedowierzenie i teraz była to najoczywistsza rzecz pod słońcem. 
— Pokażesz jak mamy używać tego czego? — zapytał w końcu Walt. — No wiesz, nie bardzo nie chciałbym oberwać rykoszetem. 
Isaac tylko znów przewrócił oczami. Przez moment miałam wrażenie, że zaraz powie, że rozerwany na atomy Walt byłby całkiem ciekawym widokiem. 
Powstrzymał się. Na szczęście. 
— To normalny pistolet. Naciskasz spust, a on wystrzeliwuje wiązkę fotonów. Pojedyncze strzały, nie ciągły strumień jak w filmach. 
Wziął jeden z pistoletów, a potem nacisnął coś na panelu kontrolnym. Pod drugiej stronie sali pojawiła się hologramowa tarcza. Wycelował nią. Wiązka żółtego światła przeleciała ze świstem. Tarcza rozpadła się na miliony drobinek. 
— Mniej więcej podobanie zadziała na magię. 
— Może skrzywdzić człowieka? — zapytał sceptycznie Walter. 
Isaac kiwnął głową. 
— W zależności od ustawień. Zadziała jak laser. 
Wzdrygnęłam się. Nagle dotarło do mnie, że to już nie hipotetyczna zabawa. Jeśli chcieliśmy pokonać Zakon, musieliśmy podjąć walkę na śmierć i życie. I tylko jedna strona wygra. 
Kolejną godzinę spędziliśmy na poznawaniu poszczególnych funkcji „magicznego blastema”, jak nazwał broń Walter, ćwiczeniu celowania i nauki dbania o sprzed. Isaac wydawał go bardzo niechętnie. Widać było, że każde rozstanie z wynalazkami wywoływało ból zimnego na codzień serduszka. 
— Mam bardzo ważne pytanie — odezwał się pod koniec Walt. — Jak mamy zamiar wnieść blastery na pokład samolotu. 
Momentalnie zrzedła mi mina. No tak, oczywiście musiałam coś przegapić. A plan wydawał się taki idealny. 
Isaac za to jedynie parsknął śmiechem. 
— Oh, przecież nie będziecie ich wieźć w bagażu podręcznym! W walizkach będą wyglądać jak dziwaczne pistolety na wodę. 
Mateusz z uznaniem pokiwał głową, a Walter tylko przygryzł wargę. 
— Kiedy mamy lot? 
— Za cztery godziny. 
Walter jęknął. Rozumiałam go. Ledwo wysiadł z jednego samolotu, a już pakowaliśmy go do drugiego. Biorąc pod uwagę, że i on i Mateusz mieli około dwóch metrów wzrostu, mogłam przewidzieć, że jutro będę jedyną wyspaną osobą. 
Wróciliśmy do mieszkania. George już przygotowywał pakiety „małego podróżnika”. Zadbał o wszystko, łącznie z uciskowymi skarpetkami, kremami przeciwsłonecznymi i miniaturowymi wersjami kosmetyków. Był chyba najlepiej zorganizowanym człowiekiem jakiego znałam. Skłonna byłam nawet przypuszczać, że gdyby nie on, Isaac wzrósłby korzeniami w laboratorium. Dzięki Gerogowi wiódł przynajmniej pozory normalnego życia. 
Punkt szósta wsiedliśmy do samolotu z Genewy do Paryża. Czekały nas dwie przesiadki i dobre dwadzieścia cztery godziny lotu. 
Nie rozmawialiśmy za dużo. Walter większość czasu spędzał w telefonie, wymieniając wiadomości z Julcią. Chyba dziesięć razy pokazywał nam zdjęcie z pierwszego USG. Mateusz wykazywał względne zainteresowanie, ja znudzenie. W rodzinie było dużo dzieci. Przyzwyczaiłam się. 
Z Mateuszem też głównie milczeliśmy. Jego męczyła podróż, ja nie bardzo wiedziałam, o czym rozmawiać. Wracać do przeszłości, czy omawiać przyszłość. 
Drugą przesiadkę mieliśmy w Dubaju. Po dwunastu godzinach mieliśmy dość. Staliśmy w rękawie i czekaliśmy na wejście, gdy poczułam dziwny dreszcz na plecach. Coś było nie tak. Czułam to. 
Rozglądnęłam się wokół. Normalni ludzie, zmęczone twarze, płaczące dziecko. Biali, czarni, skośni, biznesmeni i robotnicy, turyści, starsi, młodzi, pełen przekrój. Wszyscy wyglądali na wykończonych. Chcieli tylko wsiąść do samolotu i zasnąć. Na zewnątrz było ciemno. W oddali migotały światła miasta. Gorące powietrze wysuszało skórę i utrudniało oddychanie. 
— Też to czujesz? — mruknął Mati. — Jakby coś wisiało w powietrzu… 
Nie dokończył, bo nagle całym rękawem zakołysało jak na kolejce górskiej. Ludzie krzyczeli, potracili równowagę. W ostatniej chwili przytrzymałam się Mateusza. 
— Co do cholery… 
Znów zakołysało. W drzwiach pojawiła się przerażona stewardessa. Pospiesznie wpychała pasażerów do samolotu, nie przejmując się miejscami na biletach. Wszyscy spanikowali. Zostaliśmy prawie stratowani przez przerażony, wrzeszczący tłum. 
— Co się dzieje?! — wrzasnął Walt, próbując przebić się w naszą stronę. 
— Nie mam pojęcia!
Wyjrzałam przez malutkie okienko. Zmrużyłam oczy. Miałam wrażenie, że pomiędzy ogonami samolotów w oddali, coś widzę. Powietrze wydawało się dziwnie mętne, a huk narastał z każdą sekundą. Coraz ciężej było oddychać, wydawało się, że płuca wypełniają styropianowe kulki. 
— Magia? — Mateusz uniósł pytająco brew. Cały czas podtrzymywał mnie za ramię, a mój mózg szalał pomiędzy cieszeniem się jego dotykiem, a szaleńczym pragnieniem ucieczki. 
Pokręciłam i pokiwałam głową. Z przerażeniem patrzyłam na zbliżające się połacie piasku. Już wiedziałam, co to jest. 
— Burza piaskowa! — krzyk starszej kobiety sprawił, że ludzie kompletnie oszaleli. Prawie tratowali się, biegnąc jedni do samolotu, inni z powrotem na lotnisko. 
Tylko nasza trójka stała jak wryta. 
Bo to nie była zwykła burza piaskowa. To była trąba piaskowa, piaskowy wir. Magiczny. Iskrzący fioletowym światłem, ignorujący rzeczy na drodzy, za to pędzący z wręcz nieprzyzwoitą prędkością, prosto na nas. 
— Blastery są w walizkach — mruknął Walter. 
— W takim razie musimy się do nich dostać. 
Mateusz jako jedyny zachował trzeźwość umysłu. Wskazał na wózki z bagażami na płycie i taśmy podające. Pociągnął mnie za rękę w stronę wyjścia ewakuacyjnego. Walt pobiegł za nami. Nie zważając na okrzyki obsługi, zbiegliśmy na płytę lotniska i dopadliśmy do wózku. 
Burza była coraz bliżej. Huczało mi w uszach, pomimo butli z tlenem ledwo oddychałam. Musiałam mrużyć oczy, bo piasek uderzał w twarz. 
Walt i Mati wspięli się na wózki, a potem do luku bagażowego. Znaleźli nasze walizki, na szczęście były z brzegu. Wyjęli blastery. Wrócili na ziemię dokładnie w momencie, gdy tornado zatrzymało się przed samolotem. 
Dowód, że nie było naturalne.
Piasek nadal unosił się w powietrzu. Krążył wokół nas niczym wir apokalipsy. Powoli wyłaniała się z niego postać. Kilkanaście metrów nad ziemią unosił się mężczyzna w czerwonej pelerynie. 
Walter uśmiechnął się cierpko.
— No to zaczynamy zabawę.


Cześć, hej i czołem! Jak tam mijają Wam pierwsze dni odmrażania życia? Ja szczerze powiedziawszy i tak siedzę i uczę się do matury, więc wielkiej różnicy i tak nie widzę xd. 
Ogólnie, to ruszam powoli z nowym opowiadankiem. Na razie mam bohaterów, na dniach pojawi się prolog. Będzie to coś jeszcze innego niż dotychczas. Zapraszam na 
I jak zwykle z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze i za wszystkie z góry dziękuję. 
Pozdrawiam
Violin

5 komentarzy:

  1. Michi i Ezi (jak to dobrze brzmi 😅) w końcu wkroczyli do akcji i wylądowałi w dżungli. No tak przecież wszystko nie musi iść zawsze dobrze 😀 mała wpadka i Eziego scięło z nóg. Cóż oby chociaż sobie pospał.
    Ciekawi mnie ta mała Puri 🤔 do końca nie zrozumiałam po której stronie znajduje się jej rozdzina. Dobrej czy złej? W końcu mają tam jakiś mnichów u siebie...w każdym razie dziewczynka jest nieźle obcykana w czarodziejskim świecie 😁
    Fabian to typowy ojciec, a Julcia to córeczka tatusia i wcale się nie dziwię z jego nastawienia. Który rodzic chce żeby ktoś skrzywdził jego dziecko? I tal dziwie się, że Walterowi tak łatwo poszło z przekonaniem przyszłego teścia.
    Mateusz w ekipie, a Isaack najpoważniejszym człowiekiem na świecie. No to ładnie 😆 chwilę zastanowiły mnie te pistolety na wodę w walizce...wątpię, żeby w normalnym świecie to przeszło XD co nie zmienia faktu, że w przyszłości broń ta może okazać się bardzo przydatna. W sumie pewnie już w następnym rozdziale się o tym przekonamy 😀 i plus dla Matiego za trzeźwe myślenie, mężczyzna może bardzo pomóc Pierrete i Walterowi 😉
    Z majowymi pozdrowieniami
    N

    OdpowiedzUsuń
  2. I ruszyli! ^^ Po starannych przygotowaniach, po studiowaniu czarodziejskich ksiąg i morderczych treningach Michi i jej generał Shang (aż sobie wczoraj z tego wszystkiego oglądnęłam Mulan :D) wyruszyli w podróż, która ma na celu ratowanie życia dziewczyny. Cóż... Przecież nie od razu Rzym zbudowano, prawda? ^^ Ezi źle obliczył współrzędne, przez co obydwoje wylądowali w dżungli :D Nie ma to jak podróż z przygodami! Na nieszczęście Ezi skręcił kostkę, ale wydaje się, że przez moce, którymi dysponuje szybko wróci do pełni sił. Oby! Michi nieźle trenowała przez ten czas, ale jednak nie włada magią. Mam też nadzieję, że tajemnicze pojawienie się nieznanej Puri nie przyniesie kłopotów. Dziewczynka wydaje się być po ich stronie, jednak nigdy nic nie wiadomo! Ale może chociaż przez chwilę, przed ruszeniem w dalszą drogę, Michi i generał Shang będą bezpieczni :)
    Nie ma to jak męska rozmowa! Fabian broni córki niczym lew, ale absolutnie mu się nie dziwię. W końcu Julka jest jego małą córeczką, którą obiecał chronić przed całym złem świata. Walt na pewno tak łatwo go do siebie nie przekona, ale robi ku temu pierwsze kroki, nie poddaje się, tylko stara się udowodnić, że zasłużył na Julkę, dziecko i jej miłość. Najważniejsze, że dziewczyna dała mu drugą szansę i liczę na to, że Walt w pełni ją wykorzysta. Musi szybciej dorosnąć, ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych ^^ Skoro ratuje świat to da sobie radę z wychowaniem malucha :)
    Mateusz dołączył do ekipy i za wszelką cenę stara się pomóc. W końcu chce jak najlepiej dla swojej Pretty :) Walt mógł sobie kręcić nosem, jego siostra bliźniaczka jest gotowa podjąć ryzyko :D Kurczę, Isaac naprawdę ma aspiracje do stania się czołową twarzą nauki ^^ Jego autorskie pomysły są genialne :D Nasi zbawcy świata ruszyli w drogę, jednak już na samym jej początku napotkali problemy. Czarodzieje tak łatwo nie odpuszczą, ale trzymam mocno kciuki za tę akcję na lotnisku! Blastery w dłoń i zabawę czas zacząć ^^
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Michelle i Ezekiel wydawali się być niemal idealnie przygotowani do swojej wyprawy. Jednak już na samym starcie zdarzył się nieprzewidziany wypadek, jakim była skrócona kostka. Biedny Ezi...na całe szczęście Michelle odpowiednio się nim zajęła. Szkoda tylko, że wraz z tą kontuzją moc barier ochronnych także znacząco osłabła, przez co obydwoje znaleźli się w niebezpieczeństwie. Niespodziewane pojawienie się tajemniczej Puri wprawiło Michi w sporą nerwowość. Na szczęście dziewczynka okazała się być przyjaźnie nastawiona, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Oby jej rodzice okazali się również takimi osobami i pomogli naszym bohaterom. Mam też nadzieję, że dalsza wyprawa będzie się już odbywała bez większych przeciwności.
    Walter musiał się w końcu zmierzyć z przyszłymi treściami i zadziwiająco dobrze sobie poradził. Mam Julci nie ma nic przeciwko niemu, a i jej tata, którego Walt od lat tak bardzo się obawiał jako tako go zaakceptował. Najważniejsze jednak, że to Julcia mu wybaczyła i dała drugą szansę, a zdjęcie USG ich dziecka było dla niego najlepszą nagrodą. Jestem pewna, że obydwoje z Julcią świetnie sobie poradzą z wychowaniem dziecka, a Walter naprawdę będzie wspaniałym ojcem.
    Mateusz dołączył do ekipy rarunkowej Michelle, mimo lekkich wątpliwości ze strony Waltera. Po odpowiednim wyposażeniu przez Isaaca wyruszyli w podróż. Niestety już niemal na samym początku zostali zaatakowani przez Zakon. Mam nadzieję, że jakoś sobie z nimi poradzą i nic nikomu się nie stanie.
    Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ezi i Michelle ruszyli z misją :) I wylądowali ... w środku dżungli. Gdyby obok mnie przebiegła jaszczurka to wrzeszczałabym z przerażenia bardziej niż gdybym zobaczyła tygrysa! Mówię stanowcze NIE dla gadów i płazów! Także szacun dla Michelle ^^ szkoda tylko, że biedny Ezi zrobił sobie kuku i to ona musiała stanąć na wysokości zadania, aby zostać bohaterem. Chociaż z drugiej strony jeszcze większą bohaterką okazała się być Puri. Mała czarodziejka pojawiła się w odpowiednim czasie :) W międzyczasie przyprawiając Michelle o mini zawał ^^ Kto wie, może jej rodzice będą wiedzieć więcej na temat Zakonu :) Choć niewątpliwie Ezi zdziwi się po przebudzeniu ^^
    Walter powoli odkupuje swoje winy ^^ A skoro Fabian w jakimś tam małym procencie go "zaakceptował" to jest to dowód na to, że chłopak się stara. Oczywiście Drzyzga nigdy tak do końca nie zaufa swojemu "zięciowi" i będzie "patrzył mu na ręce", aby nie daj Boże nie skrzywdził jego ukochanej córeczki. Ale sądzę, że Walter dostał już swoją nauczkę i nareszcie zacznie zachowywać się tak, jak na dorosłego mężczyznę przystało. Sama jego reakcja na pierwsze zdjęcie dziecka była dość wymowna :) Zrobiło to na nim nie małe wrażenie, co niekoniecznie powinno dziwić. W końcu sam stworzył to małe cudo ^^ Jestem pewna, że oszaleje na punkcie dziecka i nawet mleka nie przypali!
    Mateusz oficjalnie dołączył do ekspedycji :) I wniósł taki ... spokój? Co z jednej strony dziwi, w końcu nie był od początku tych wszystkich magicznych wydarzeń. A tu się zachowuje jakby walka z Zakonem była jego codziennym wyzwaniem. Czyżby odzyskanie ukochanej Penelopy vel Pretty tak na niego zadziałało ^^ Zawsze to jednak jakaś przewaga, nie licząc tajemnoczej broni Isaaca, za którą mógłby zbić fortunę ... i przy okazji wywołać kolejną wojnę. Dość szybko okazało się, że nasi bohaterowie będą musieli jej użyć. Ciekawi mnie ... a co ja mówię! Issac to geniusz, więc jestem pewna, że ta broń wypali! Dosłownie i w przenośni ^^
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie skasowałam cały komentarz i muszę zacząć wszystko od początku.
    Michelle i Ezi w końcu wyruszyli . I mimo doskonałego przygotowania . Zaliczyli małą wpadkę. Lądując gdzieś w środku dżungli. Do tego Ezi lekko się uszkodził i teraz to Michele choć przez chwilę musi się wszystkim zająć.
    Do pomocy pojawiła się Puri. Dziewczynka wydaje się być sympatyczna i przyjaźnie nastawiona. Mam nadzieję że razem z rodzicami pomoże naszej dwójce.
    Walt malutkimi kroczkami zaczyna przekonywać do siebie Fabiana. Jestem pewna , że gdy urodzi się maleństwo oboje raz na zawsze zakopią topór wojenny.
    Mama Julci za to nie ma nic przeciwko chłopakowi i bardzo mnie to cieszy.
    Reakcja Walta na widok zdjęcia USG mówi sama za siebie. Jestem pewna , że chłopak już więcej nie nawali i stanie na wysokości zadania.
    Mateusz dołączył do naszej ekipy poszukiwawczej, mimo lekkiej niechęci Walta. Jestem jednak przekonana , że mężczyzna bardzo im się w tym wszystkim przyda.
    Niestety już na samym początku ich trasy, pojawił się zakon. Nie dając na długo o sobie zapomnieć.
    Mam nadzieję, że broń stworzona przez Isaaca , łatwo sobie z nimi poradzi. I nasz trojka będzie miała chwilę spokoju.
    Pozdrawiam i czekam na kolejny rozdział jak zawsze z niecierpliwością.

    OdpowiedzUsuń