piątek, 27 grudnia 2019

Rozdział 7

Czy wspominałam już, że uwielbiam ciotunie Esterę? Tak ogólnie? Za całokształt? Nie dość, że była niesamowicie silną, a jednocześnie ciepłą kobietą, to jeszcze miała genialne poczucie chwili. Do tego nie wpychała nosa w nie swoje sprawy. Chyba domyślała się, że ja i Ezékiél musimy poważnie porozmawiać. Przyniosła ciasteczka, zmierzyła uważnym spojrzeniem po czym oświadczyła, że idzie do sklepu i mamy nie rozwalić domu. Co tu dużo mówić, nie spodziewała się  tego dwóch młodocianych żołądków do zapełnienia. 
Zostaliśmy więc sami. 
Szybko wepchnęłam sobie dwa ciastka do buzi. Ezi przyglądał im się z niepokojącym zainteresowaniem. 
— Dobra, to opowiadaj. Porwałeś mnie, okej. Uważasz, że dla mojego dobra, niech ci będzie. Jesteś czarodziejem, już zrozumiałam. Ci maniacy w pelerynach są źli, domyśliłam się. Ale potrzebuję szerszego obrazu! Dlaczego nazywasz mnie błędem? I dlaczego prawie zostałam zabita?! 
Westchnął cicho. Przeczesał palcami włosy. Niepewnie wziął ciasteczko i zaczął obracać je w dłoni. 
— Słyszałaś wcześniej o czarodziejach? O magii? — zapytał. 
— Nigdy. 
— A o podróżach w czasie? 
Pokręciłam głową. 
— Tylko w filmach. I komiksach. Mój brat ma świra na punkcie Marvela. 
— Co to Marvel? 
Okej. Czy mogę już zacząć się śmiać? 
— Skąd ty się urwałeś, chłopie? — prychnęłam. — Opowiadaj wszystko, bo to zaczyna być coraz bardziej interesujące. 
— W średniowieczu założono organizację zrzeszającą czarodziejów. Nazwano ją Zakonem Czerwonego Smoka. 
— Dlaczego? — wyrwało mi się. 
— Nie mam pojęcia.
— Może to jakiś znak? Bo zbyt cool na pewno nie jest. 
— Cool? 
— Nie ważne. 
— Nigdy się tym nie interesowałem — przyznał. Przez moment myślał intensywnie, aż w końcu machnął lekceważąco ręką. — W każdym razie chodziło o to, by chronić i skupiać się na wspólnych interesach. Liczba prawdziwych czarodziejów oscylowała wokół tysiąca. 
—Mało. 
— Magia to nie jest coś, co po prostu się dziedziczy. — Uśmiechnął się z politowaniem. — Z czasem Zakon zaczął się zajmować różnymi… podejrzanymi rzeczami. Czasami po prostu chronili świat przed potworami albo magicznymi przestępcami. Czasami interweniowali w życie zwykłych ludzi dla własnych korzyści. Wiele spraw było bardzo niejednoznacznych moralnie. I zdarzało się, że kończyły się tragicznie. 
O, fajnie. Czyli od setek lat istnieje tajna organizacja, kontrolująca ludzkie życie. Ciekawe, ile media dały by mi za takie informację? Zawsze to jakiś sposób, na zarobienie fortuny, co nie? 
— Agenci Zakonu wypełniając misję krzywdzili niewinnych ludzi — tłumaczył dalej Ezékiél. — Przez przypadek. Wystarczyła jedna zła decyzja, by zmienić przyszłość, by czyjeś poukładane życie zamienić w piekło. Bo Zakon zna przyszłość, przeszłość, funkcjonuje trochę jakby po za czasem. A że mają trochę sumienia to gdy sprawy przybierają naprawdę zły obrót, decydują się je naprawić. Rozumiesz? 
— Na razie chyba tak — przytaknęłam. — Ale chore to to jest na pewno. Czerwony Zakon? Ci porąbani, morderczy pelerynowcy do niego należeli. 
Pokiwał głową. 
— I mnie szukaj? 
Znów kiwnięcie. 
— To chyba powinnam zjeść ostatni posiłek — stwierdziłam i sięgnęłam po kolejne ciastko. 
Ezékiél poczekał aż przeżuję ( jaki grzeczny chłopiec) po czym kontynuował. 
— Właśnie w trakcie takiego „naprawiania” czasami dochodzi do błędów. Nie są one zabójcze w skutkach, ale Zakon ich nie lubi, bo… hm… mają własną wizje świata, której się kurczowo trzymają. 
— I, że niby ja jestem takim „błędem” — parsknęłam. 
Nie zrozumcie mnie źle. Uwierzyłam w mnóstwo rzeczy. W czarodziejów, Zakony, teleportacje. Nawet w te cholerne podróże w czasie. Może to dziwne, ale wiedziałam, że Ezékiél mówi prawdę. Po prostu to czułam. 
Ale żebym była błędem? Sorry, ale ktoś tu chyba wdychał mocno wschodnie prochy. 
— Dobra, istniejcie sobie z tą całą magią i tajemniczym władaniem światem. Ale przepraszam bardzo? Ja i podróże w czasie? W jednorożce też mam uwierzyć? 
— Dlaczego nie wierzysz w coś, co istnieje?
Upuściłam ciastko. 
Wszechświecie! Składam reklamacje! mózg mi zaraz wybuchnie. 
— Okej… — jakby odruchowo przesunęłam się na drugi koniec kanapy. — To… jakim cudem stałam się błędem? Wiem, że pamięć mam wybiórczą, ale chyba zapamiętałabym cofnięcie się w przeszłość. 
— To wina twojej siostry. 
— Manoline? 
— Drugiej siostry. 
— Pierrette? Tej nieśmiałej, cichej, Pierrette? 
— Dokładnie — potwierdził, a ja znów parsknęłam śmiechem. — Rok temu została wybrana przez Zakon do naprawienia przeszłości. Cofnęła się w czasie, by sprawić, że wasi rodzice się nie rozstaną, bo niosło to ze sobą nieprzyjemne skutki. Nie wnikajmy. W każdym razie, poszło jej aż za dobrze. Kilka miesięcy po tym, jak wróciła, urodziłaś się ty. 
Zamrugałam. Raz. Drugi. Trzeci. Ale nie. Ezékiél nadal siedział przede mną. Był śmiertelnie poważny. Oczekiwałam, że zaraz wybuchnie śmiechem. Zacznie żartować z mojej miny. Takie prima-aprilis. Tylko miesiąc za wcześnie. 
Nic takiego nie nastąpiło. 
Mówił prawdę. Cholerną prawdę. 
Wydawało mi się, że dziwniej już być nie może. Przewody w moim mózgu zaczęły syczeć po czym po prostu się przepaliły. 
— Ale… ale jak to? — zdołałam w końcu wydukać. — Co to znaczy? Że kiedyś…? Że był czas, że nie istniałam? 
— Dokładnie — smutno pokiwał głową. — Oczywiście twoja rodzina, przyjaciele nie dostrzegli zmiany. Dla nich istniałaś zawsze. Wyjątek powinna stanowić twoja siostra. 
W tym momencie wszystko ułożyło się w logiczną całość. Dziwne zachowanie Pierrette, po odzyskaniu przytomność. Brak wielu wspomnień. To, jak na mnie patrzyła. Jak często nie miała pojęcia, o czym w ogóle mówię. Z jaką rezerwą ze mną rozmawiała. 
Ja znałam ją od urodzenia. Ona mnie zaledwie rok. 
Nagle ciastka przestały być takie dobre. Na drżących nogach podniosłam się z kanapy i podeszłam do okna. Słońce wisiało coraz wyżej. Przypomniałam sobie te wszystkie letnie wieczory, gdy razem z bliźniakami ganialiśmy po tym ogródku. Gdy odbijaliśmy piłkę, a ciocia Estera przyglądała nam się ze smutnym uśmiechem. 
Czy to w ogóle było prawdą? Czy tylko magicznie narzuconym obrazem? 
— Kim… czym w takim razie jestem? — zapytałam. — Wytworem magii? Wspomnieniem? Iluzją? 
— Człowiekiem — odparł bez wachania Ezékiél. — Takim samym jak inni. Zawsze byłaś człowiekiem — również wstał i stanął obok. — Czas to bardzo skomplikowana materia. Ciężko wyjaśnić jak działa. Zwykli ludzie są jego częścią. Pojawiają się i znikają, gdy się kształtuje. Czarodzieje istnieją jakby poza osią wydarzeń. Potrafią patrzeć wstecz i widzieć przyszłość. Ale to nie znaczy, że zmiany, które zachodzą w historii, nie są prawdziwe. 
Przełknęła głośno ślinę. Nadal drżałam. Choć bardzo chciałam uwierzyć Ezékiélowi, to miałam wrażenie, że tylko próbuje mnie pocieszyć. 
— Zakon… uważają, że powinnam zniknąć — szepnęłam. — Może mają rację? Może moje pojawienie się doprowadzi do tragedii w przyszłości. 
— Gdyby tak było, nie dopuściliby do twoich narodzin — powiedział dobitnie. — Choć prawdą jest, że… — urwał w połowie zdania. Na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. 
— Że co? — zmrużyłam oczy. 
— Że od czasu twoich narodzin obserwujemy dziwne magiczne anomalie — przyznał niechętnie. — Wybuchy. Zakrzywienia przestrzeni. Powroty potworów, których już dawno się pozbyliśmy. 
— Uważasz, że to moja wina?
Zacisnął zęby. 
— Trudno powiedzieć. 
— Czyli moja. 
Fajnie, prawda? Ściągam na świat kłopoty. Istnieję. Tylko tyle. I aż tyle.
— Czy to znaczy… czy Zakon… może jednak byłoby lepiej, gdybym zniknęła. — Słowa ledwo przechodziły mi przez gardło. 
— Nie możesz tak mówić! — Na twarzy Ezékiéla pojawiła się determinacja. — Masz prawo żyć, jak każdy inny człowiek. Wymyślę coś, obiecują. 
Bijąca od niego pewność sprawiała, że nie mogłam się nie uśmiechnąć. Z jakiegoś powodu ten zupełnie obcy chłopak chciał mnie ratować. Uważał, że powinnam żyć. 
— Dobrze — westchnęłam. — Ale na razie obydwoje musimy odpocząć. Więc koniec przygnębiających tematów. Czas zjeść więcej ciasteczek!

***
Pamiętam, że śniłem. Wyraźnie widziałem każdy szczegół. Ale stałem z boku. Jakbym oglądał film. Byłem w swoim mieszkaniu w Bostonie. W sypialni. Panował półmrok. Okna były zasłonięte. Jedynie przy łóżku paliła się pojedyncza lampka. 
Na podłodze siedziała Julcia. Włosy związała w staranny kok, na sobie miała białą koszule i granatowe spodnie. Wróciła z uczelni? Zamierzała dopiero wyjść? Nie miałem pojęcia, która jest godzina. 
W ręku trzymała kartkę. 
Serce zabiło mi mocniej. Znałem tę kartkę. Znałem doskonale, choć najchętniej wymazałbym jej obraz z pamięci. 
To był list. Ode mnie. Ten, w którym pisałem, że jestem beznadziejnym idiotą. Że bardzo, bardzo kocham Julcie, ale nie jestem wstanie podjąć takiego wyzwania. Że nie nadaję się na ojca. Przynajmniej na razie. 
— Głupek — powiedziała nagle. — Głupek. Skończony głupek. 
Ciężko było się z nią nie zgodzić. 
— Powinnam była to przewidzieć — mruknęła, mnąc papier. — Wystraszyłeś się i tyle. Niby wiedziałam. A mimo tego łudziłam się, że gdy dojdzie co do czego, to dasz radę. 
Jęknąłem. Czy to był tylko sen? Czy prawda? Nie ważne. W głosie Julci nie było słychać złości. Co najwyżej smutek. Może rozczarowanie. Pogodzenie z losem. Ciężko było powiedzieć. Nie byłem wstanie stwierdzić, czy płakała. Żadnych podkrążonych oczu. Rozczochranych włosów. 
Chyba wolałbym, żeby była wściekła. Żeby rzucała przedmiotami i wyzywała mnie od idiotów. Przynajmniej rozumiałbym, co czuje. 
A tak, nie wiedziałem, co mam myśleć. 
— Szkoda, Terry — szepnęła. — Naprawdę szkoda. 

I wtedy się obudziłem. 
Usiadłem gwałtownie. Ogłuszył mnie przeraźliwy pisk szpitalnej aparatury. Próbowałem odetchnąć, ale zakrztusiłem się respiratorem. Do sali wpadli lekarze. Przez moment panowało kompletne zamieszanie. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ani jak znalazłem się w szpitalu. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętałem, była zawiedziona twarz Julci. 
Gdy zostałem odłączony od wszystkich sprzętów, zauważyłem, kto stoi obok łóżka. 
— Ferasco. 
Na widok starego czarodzieja, mimowolnie się wzdrygnąłem. Nie zrozumcie mnie źle, facet nie był zły, tylko po prostu… cóż, poznaliśmy się w mało przyjemnych okolicznościach. 
— Witaj, chłopcze. — Kąciki jego ust drgnęły. — Dobrze widzieć cię w formie. 
Skrzywiłem się. Wróciły wspomnienia z poranka. Atak czarodziejów. Chaos. I ból. Przeraźliwy ból. 
— Jesteś tu w związku z atakiem Zakonu, prawda? 
Kiwnął głową. Jego grobowa mina mówiła sama za siebie. 
— Nie oszczędzają śmiertelników. 
— Pan Ferasco cię uzdrowił. Wyleczył obrażenia. Bez niego byłoby bardzo źle. 
Nie mam pojęcia jakim cudem, ale dopiero teraz dostrzegłem siedzącą przy oknie Pierrette. Skuliła się w fotelu, jedną ręką kurczowo trzymając plecak z tlenem. 
— Dziękuję. — Uśmiechnąłem się słabo. 
— Obowiązek maga. — Wzruszył ramionami. — Czy wiesz jednak, po co tak naprawdę przyleciałem? 
Zaprzeczyłem szybko. Co prawda w mojej głowie kiełkowały pewne przypuszczenia, ale zachowałem je dla siebie. 
— To moja wina — załkała Pierrette. — To wszystko przeze mnie. 
Połykając łzy, w skrócie wyjaśniła mi, dlaczego Zakon ściga Michelle. Podzieliła się też podejrzeniami, co do tego, kto ją porwał. Były dość optymistyczne, ale na razie nie zamierzałem wyprowadzać jej z błędu. 
— Okej, czyli Zakon chce dorwać Michi. Zakładamy jednak, że na razie jest bezpieczna. 
— Przynajmniej teoretycznie — potwierdził Ferasco. — Problem w tym, że nawet jeśli przeżyje, to równowaga magiczna została zachwiana. 
— Na razie do zagłady świata nie doprowadziła. 
— Ale doprowadzić może. 
Przewróciłem oczami. Poprawiłem poduszkę i zerknąłem na Pretty. Nadal pociągała nosem. Na ramiona narzuciła kurtkę Michelle. 
— Nie możemy jej stracić, nie możemy — szeptała. 
— Musi być jakiś sposób, by ją uratować. 
Ferasco skrzyżował ręce na piersi. Choć minął tylko rok, odkąd ostatnio się widzieliśmy, to miałem wrażenie, że postarzał się znacząco. Miał więcej zmarszczek, jego skóra pożółkła, oczy straciły chytry błysk. 
— Podobno, ale tylko podobno!; istnieje stary rytuał, który pozwoliłby na „zaczepienie” błędu w rzeczywistości. 
— W takim razie musimy przez niego przejść. 
— Czy ty w ogóle słuchasz, co mówię? Ten rytuał to tylko legenda. Plotka. Minął lata, za nim odnajdziemy choćby artefakty, którymi mamy się posłużyć. 
Przyjrzałem mu się uważnie. Nie patrzył mi w oczy, co wcześniej się nie zdarzało. 
— Kłamiesz — stwierdziłem. — Coś znalazłeś. 
Odchrząknął nerwowo. Potarł się za uchem i przygryzł wargę. 
— Możliwe, że natknąłem się na coś ciekawego — przyznał. — Od lat studiuje stare księgi. Z początków Zakonu. Oczywiście uważam, że to nic pewnego, mało prawdopodobne, a do tego cholernie niebezpieczne…
— Dlaczego nie powiedziałeś nam od razu?! — przerwałem mu w pół słowa. 
— Bo popędzilibyście na złamanie karku szukać nieistniejących figurek i zapewne zginęlibyście po paru godzinach — powiedział spokojnie. 
Niechętnie przyznałem Ferasco rację. Trudno zaprzeczyć, że paliłem się do działania. Obrażenia? Jakie obrażenia? Najchętniej wyskoczyłbym z łóż i wsiadł w pierwszy samolot, choćby na koniec świata, byle tylko ratować Michelle. 
— Mimo wszystko powinniśmy spróbować — odezwała się nagle Pierrete. — Jeszcze rok temu uważałam magię za bajki. Może z tym rytuałem jest podobnie. 
— Musimy jak najszybciej rozpocząć poszukiwania — poparłem ją. — Michelle ma mało czasu. Nie mamy pewności, czy jest bezpieczna. 
Wyglądało na to, że Ferasco się wacha. Wstał i zaczął chodzić po pokoju, mrucząc pod nosem po włosku. 
— Dobrze — zgodził się w końcu. — Mogę wam trochę pomóc, ale musimy działać naprawdę szybko. Zakon może pojawić się w każdej chwili. 
Wymieniliśmy z Pretty znaczące spojrzenia. Co jak co, ale potrafiliśmy działać szybko. 
Zmusiłem lekarzy do wypisania mnie. Na początku trochę kręcili głową. Upierali się, że nagłe ozdrowienie jest cokolwiek podejrzane. Kazali leżeć w łóżku, by mogli monitorować mój stan. Na szczęście wystarczyło pozwolić Ferasco z nimi pogadać, by zmienili zdanie. 
Magia potrafi być fajna. 
— Mamy mało czasu - mruczał, gdy Pierrette w pośpiechu pomagała mi się ogarnąć. - Zakon może pojawić się w każdej chwili. 
Kilka minut później wychodziliśmy ze szpitala. Ludzie nas ignorowali, ale i tak miałem wrażenie, że każdy jest zagrożeniem. Wystarczyłaby przecież chwila nieuwagi. Każdy mógł być czarodziejem. Każdy mógł chcieć nas zabić. 
— Wynająłem pokój dwie stacje stąd - tłumaczył Ferasco. - Zgarniemy tylko moje rzeczy. Potem musimy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce.
— Dlaczego po prostu nas nie teleportujesz? - zapytałem, przepychając się przez tłum ludzi. Była pora lunchu, z pobliskich biurowców wylewały się fale pracowników. Wpadłem na ogromnego faceta w garniturze. Prychnął kpiąco, mruknął coś o rozhukanych dzieciakach i odepchnął mnie na bok. 
Ferasco poczekał aż się pozbieram. 
— Teleportacja wymaga dużo mocy - wyjaśnił. - Jeśli chcę przenieść całą naszą trójkę, muszę się oszczędzać. 
Przytaknąłem. Zaczynałem powoli rozumieć, jak działa magia. 
— Może powinniśmy dać znać tacie? — zasugerowała Pretty. Ledwo za nami nadążała. Oddychała ciężko, a metalowa butla brzękała w plecaku. 
— Nie mamy czasu. Zadzwonili do niego, gdy opuścimy Paryż — obiecałem. 
Przełknęła głośno ślinę. Nie upierała się, ale wiedziałem, że zgadza się niechętnie. Od czasu powrotu z przeszłości, więź między tatą i Pierrette była jeszcze silniejsza. Tata bez przerwy martwił się o jej zdrowie. Choć uciekła z łap śmierci, to nad naszymi głowami cały czas wisiało widmo tamtych wydarzeń. 
— Już prawie jesteśmy. 
Skręciliśmy w wąskie uliczki. Tłum malał, aż w końcu zostaliśmy prawie sami. Dopiero wtedy zorientowałem się, że jesteśmy w tej gorszej części Paryża. Wszędzie walały się śmieci. Hologramy ostrzegawcze nie działały. Większość okien była zabita deskami. 
W końcu stanęliśmy przed wąskim blokiem, z którego odpadał tynk. 
— To tu. Mieszkanie numer 6. Zero magii. Zero technologii. Prawie nie wykrywalne. 
Wyjął klucze i zaczął grzebać przy zamkach. Oparłem się o latarnie, uspokajając oddech.
Pierrette za to cały czas mruczała pod nosem. 
— Musimy się śpieszyć… Aaa!
Zielony promień trafił Pretty w plecy. Przeleciała nad śmietnikiem i wylądowała w stercie worków. 
— Co do… 
Uchyliłem się w ostatnim momencie. Kolejny promień śmignął mi koło ucha. Zadarłem głowę. Nad nami unosiło się dwóch mężczyzn w czerwonych pelerynach. Tym razem widziałem ich twarze. Przynajmniej częściowo. Obydwaj byli łysi i przeraźliwie bladzi. Mieli jednak gładką skórę. Przypominała trochę silikon. Ich oczy zasłaniały białe maski. 
— Witaj Amosie — wysyczał niższy. 
Przez sekundę zastanawiałem się, o kim mówi. 
A potem zobaczyłem Ferasco. Stał na pokrywie śmietnika. Znów miał swój kapelusz. Z jego palców wyskakiwał y iskry. 
— Norodzie, Aranarze, was tez miło widzieć. — Skrzywił się kpiąco. — Jak tam odcinania się od świata „głupich śmiertelników”. Widzę, że jeszcze nie zanudziliście się na śmierć. Szkoda, już kupiłem kwiaty na pogrzeb. 
Czarodziej nazwany Norodem zasyczał. Zamknął oczy i uniósł rękę, przywołując magię. 
Wybuch energii odrzucił wszystko dobre dwa metry do tyłu. Wylądowałem na ścianie. Jęknąłem, starając się utrzymać równowagę. 
— Dlaczego chronisz tą głupią dziewczynę?! — zapytał Aranar. — Wiemy, że ją ukrywasz! Jest błędem! Powinieneś wiedzieć, jak na świat wpływa utrzymywanie błędów przy życiu. 
— Cóż, chyba już wam mówiłem, ale błędy pojawiają się, bo wy bawicie się czasem. Więc łaskawie ponieście tego konsekwencje.
Tym razem to Ferasco użył magie. Dwa niebieskie promienie wystrzeliły z jego rąk. Trafił w Noredema, ale Aranar z łatwością zrobił unik. 
— Wiesz, że nie masz z nami szans — warknął. — Jesteśmy zdecydowanie potężniejsi od ciebie. 
— Ta? — Ferasco uniósł brew. — Jak ostatnio się spotkaliśmy, to chyba całkiem porządnie sprałem ci tyłek. A twój drogi pomagier przez tydzień chodził z różowym rogiem pegaza. 
Cicho parsknąłem śmiechem i zaraz skuliłem się w drzwiach. Ostatnie na co miałem ochotę, to znów oberwać magią. 
Odnalazłem wzrokiem Pierrette. Nadal dochodziła do siebie w śmieciach. Połowę twarzy miała pokrytą okropnym sińcem, ale po za tym chyba nic jej się nie stało. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, skinięciem głowy dałem jej znak, by nie ruszała się z miejsca. Byliśmy tylko śmiertelnikami. Wtrącanie się w sprawy czarodziejów mogły skończyć szybką wyprawą na drugą stronę. 
My, Michelle. Tata by się załamał. W rodzinnym grobowcu zabrakłoby miejsca. 
Z tych jakże radosnych rozważań wyrwało mnie trzęsienie ziemi. Dosłownie. Kilkanaście metrów dalej klęczał Noredem. Chodnik wokół niego dygotał. Wszystko się trzęsło, z budynków odpadał tynk. Pierrette zapadł się głębiej w worki. 
— Jesteśmy silniejsi. Mocniejsi. Nie masz szans z nami dwoma. 
Ferasco wydawał się zupełnie nie przejmować groźbami. Z trzęsieniem ziemi poradził sobie machnięciem ręki. Teraz unosił się dwa metry nad ziemią i patrzył na przeciwników z pobłażaniem. 
— Powinniście się bardziej postarać! — zarechotał. 
Wybuchła kolejna fala energii. Jednak tym razem, to ci źli przydzwonili łbami w ścianę. Przeglądałem się walce, skryty w cieniu. Czarodzieje w ogóle nie zwracali uwagi na mnie i Pretty. 
— Powiedz po prostu, gdzie jest dziewczyna. 
— Po moim trupie. 
— Jak chcesz. 
Aranar sięgnął pod pelerynę i coś wyjął. Figurkę? Zaraz… chyba… nie wiem, nie widziałem dokładnie, ale na widok tego czegoś Ferasco pobladł gwałtownie. 
— Nie możesz… 
— Mogę. 
Potem kilka rzeczy wydarzyło się na raz. Aranar wypowiedział jakieś zaklęcie. Ferasco wrzasnął „Nie!”. Niebo dosłownie rozerwała błyskawica. Z ziemi wytrysnęła niebieska bariera energii. Oślepił mnie przerażający błysk. 
Gdy odzyskałem wzrok, wokół panowała cisza. Zupełna cisza. Śmieci smutno walały się po chodniku. Niebo było zachmurzone. Prawie byłem wstanie usłyszeć spadające liście. 
Na drżących nogach wyszedłem na ulicę. Nigdzie nie widziałem magów. Jakby wyparowali w powietrze. Jedynie dwie peleryny smętnie zwisały z latarnii. 
— Pierrette! 
Podbiegłem do siostry, która właśnie gramoliła się zza śmietnika. 
— Co się stało? — wydukała, próbując stanąć prosto. 
— Nie mam pojęcia. Ferasco… chyba… sam nie wiem. 
Rozglądnąłem się w poszukiwaniu starego czarodzieja. Miałem nadzieję, że zaraz wyłoni się z cienia, z tym swoim nieprzeniknionym uśmiechem, kapeluszem nasuniętym na oczy i powie, że się obijamy. 
Ale nic takiego nie nastąpiło. 
Kątem oka dostrzegłem kapelusz w sąsiedniej bramie. 
A obok niego rękę. 
Sekundę później już byłem przy Ferasco. Mężczyzna leżał na ziemi w kałuży krwi. Jego skóra pokryta było tysiącami malutkich nacięć. Ledwo oddychał. 
— Walter… — z trudem otworzył oczy. — Chłopcze… — Zaczął się dusić. Próbowałem jakoś mu pomóc, podnieść, ale moje ręce dosłownie przeleciały przez jego ciało. Jakby był duchem. 
— Co… ale jak… 
— Tracę moc — wycharczał. — Musiałem… zniszczyliby wszystko… wniosłem barierę… zabiłem ich…  — Znów kaszel. 
— Musisz odpocząć, zabierzemy cię do szpitala i… 
— Nie! — zaprotestował. Był coraz bledszy, stawał się prawie niewidzialny. — Ja… to koniec chłopcze… koniec… dalej musicie radzić sobie. 
Dopiero teraz dostrzegłem pod jego dłonią klucze do mieszkania. 

— Ratujcie Michellle — wychrypiał jeszcze, a potem rozsypał się w piasek. 


I znowu się dzieje. Trochę magii, trochę wyjaśnień i dużo Waltera. Mam nadzieję, że się za nim stęskniliście xd. 
Ogólnie to wraz z Świętami przyszedł kompletny brak weny, więc raczej nie zrobię zapasu rozdziału, który planowałam. Nie wiem też czy będę dodawać regularnie. Mimo wszystko, matura coraz bliżej. 
A jak na razie z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze i za wszystkie z góry dziękuję. 
Violin

5 komentarzy:

  1. Michelle poznała dzięki Ezakielowi prawdę na temat magii, podróży w czasie i Pierette, a przede wszystkim dlaczego czarodzieje próbują ją zabić. Jak na takie rewelacje, to i tak dzielnie sobie poradziła. Choć na pewno trudno przyjąć do świadomości, że według niektórych nie powinno się istnieć. Niepokojące są też te zmiany we wszechświecie, które zaczęły się pojawiać wraz z Michelle. Dziewczyns, gdy się o nich dowiedziała zaczęła się o nie obwiniać. Oby tylko przez to nie chciała zrobić nic głupiego.
    Mam nadzieję, że Ezakiel pomoże jej przestać się obwiniać i skutecznie obroni przed tymi okropnymi czarodziejami.
    Walter na całe szczęście dzięki Ferasco odzyskał pełnię zdrowia i wraz z Pierette mogą wyruszyć na ratunek Michelle. Na razie wydaje się, że ten tajemniczy rytuał to jedyne wyjście. Tylko, czy uda się im odnaleźć wszystko, co do niego potrzebne?
    Biedny Ferasco... Niespodziewany atak czarodziejów sprawił, że zginął w tak okrutny sposób. Poświęcając swoje życie dla dobra innych... Pierette i Walter zostali więc zdani wyłącznie na siebie. Mam nadzieję, że sobie poradzą i unikną konfrontacji z czarodziejami w najbliższym czasie, którzy są zdolni do wszystkiego.
    Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wstyd się przyznać, ale na początku też nie zorientowałam co to jest Marvel ^^ Witaj w klubie Ezi! Nic tylko wypić po drinku haha.
    Muszę przyznać że Michelle dość "spokojnie" przyjęła wszelkie informacje od Ezekiela :) Obyło się bez krzyków, histerii i słynnego pytania "dlaczego ja". Znalazła się w dość niekomfortowej sytuacji, o ile mogę to tak łagodnie nazwać. To, że jest samym błędem to mały pikuś. Mnie bardziej przerażają te potwory oraz anomalie! To tylko napędza Zakon do upolowania jej skromnej osoby. Jedyną rzeczą, która ją zabolała jest fakt, że nie istniała w życiu które pamięta jej siostra. Że praktycznie jest dla niej obcą osobą, bo przecież rok znajomości to dla niektórych bardzo mało czas, aby kogoś dobrze poznać. Nagle wszystkie szczęśliwe wspomnienia wydają się jej wytworem wyobraźni. Jakby ktoś je specjalnie wyreżyserował. Niekoniecznie się dziwię jej pesymistycznym myślom. Ta cała sytuacja z błędami i magią to jedno, ale rodzina i miłość do niej to coś o wiele ważniejszego.
    Czyżby Walter miał "przyjemność" zobaczyć reakcję Julci na jego list? Wydaje mi się, że ona doskonale go zna i podświadomie wiedziała, że tak się zachowa. Stąd brak zdziwienia, a jedynie rozczarowanie, bo niby wiedziała, a jednak się łudziła. Musi być teraz silna i kto wie, może czeka na jego opamiętanie. Które mam nadzieję nadejdzie!
    Rodzeństwo Antiga na tropie! Stary rytuał, artefakty ... robi się ciekawie :) Szkoda tylko, że Ferasco musiał zginąć. Z nim na pewno byłoby im o wiele łatwiej. A tak, mogą przez jakiś czas błądzić we mgle. W ogóle cały opis tej magicznej walki doprowadził mnie do dreszczy. Aż się czułam, że jestem ich świadkiem. Albo patrzę na to wszystko wzrokiem Waltera i dosłownie czuje to samo co on. Można powiedzieć ... po prostu magia :)
    Brakuje mi tu jedynie Mateusza, ale żyję nadzieją że pojawi się w kolejnej części :) Wraz z nowymi tajemnicami i odpowiedziami na nurtujące mnie pytania :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Muszę przyznać, że Ezi dość sprawnie poradził sobie z wyjaśnieniem Michelle całej tej dziwnej sytuacji, w której się znalazła. Nie owijał w bawełnę, tylko mówił jak jest, wyjaśniając jej wszystko tak, aby dokładnie zrozumiała. I cóż... Dziewczyna w miarę spokojnie przyjęła rewelacje, z jakimi teraz przyjdzie się jej mierzyć. Uwierzyła w istnienie magii, w podróże w czasie, w tajemnicze organizacje, ale najtrudniej było jej znieść informację o tym, że w życiu swojej siostry istnieje zaledwie od roku... Rodzinę obdarzamy szczególną miłością i więź, jaka łączy rodzeństwo jest niepowtarzalna, dlatego wierzę, że było jej ciężko. W dodatku nazywanie jej "błędem" tylko sprzyja pojawianiu się pesymistycznych myśli. A te tajemnicze anomalie i wybuchy? Ciężko to sobie wyobrazić, a co dopiero myśleć, jak sobie z tym radzić. Michi jednak nie jest sama, wierzę, że Ezi zrobi wszystko, aby uchronić ją przed złem :)
    Intryguje mnie takie pojawienie się Julci ^^ Czy to był jedynie sen Waltera, czy też może jakimś sposobem trafnie odczytał jej reakcję? W końcu tutaj nie ma rzeczy niemożliwych! Mam ogromną nadzieję, że po tych wszystkich perturbacjach Walter pójdzie po rozum do głowy i się ogarnie, no bo jednak zostanie tatą! I nie może tak po prostu zwiać!
    Ulżyło mi, że za pomocą magii Ferasco powrócił do zdrowia. Tym samym razem z Polly mogli wysłuchać przydatnych informacji, które miały na celu pomoc w odnalezieniu Michi. Oczywiście nie obyło się bez poważnych komplikacji, które skończyły się tragicznie. Szkoda, że Ferasco zginął :( Widać, że zależało mu na pomocy, bo do końca chronił rodzeństwo. Oby jego śmierć nie poszła na marne, a bliźniakom udało się dotrzeć do jego pokoju w celu dowiedzenia się więcej o tajemniczym rytuale. Opis walki był niezwykle magiczny, ale nie ma się co temu dziwić ^^
    Czekam na nowość!
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ezekiel w koncu wyjawił Michelle prawdę. Dziewczyna o dziwo przyjęła ja dobrze. Obyło się bez wrzaskow i paniki. A tego można się było spodziewać .
    Trochę niepokojące są te zmiany które pojawiły się po pojawieniu się Michelle.To na pewno nie pomoże jej w walce z Zakonem. Który przy czymś takim jeszcze bardziej będzie ją chciał zniszczyć.
    Ferasco "uzdrowil" Waltera. Niestety później sam przyplacil to życiem. Teraz dwojce rodzeństwa na pewno będzie trudniej , znaleźć wszystko to co jest potrzebne do uratowania Michelle.
    Mam nadzieję że Zakon, też narazie da im spokój. Bo bez Ferasco mogą sobie nie poradzić w nierównej walce przeciw czarodziejom.
    Pozdrawiam cieplutko i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  5. Na miejscu Michelle złapałabym bardzo mocnego doła dowiadując się, o tym "błędzie" i, że dla własnej siostry była obcą osobą. Jej życie już na pewno nie będzie wyglądać tak samo. Pomijając tę magiczną otoczkę w której ścigają ją magowie, oczywiście.
    Te dziwne anomalie, hmm mam wrażenie, że Zakon nie chce się jej pozbyć, a raczej wziąć jako obiekt testów.

    Bardzo się cieszyłam, że Walt i Pretty mają Ferasco, już widziałam jak ratują świat niczym postaci z Marvela, a tu Pan Czarodziej sobie umarł xDD
    Trochę śmiechłam przez łzy, zdając sobie sprawę z beznadziejnego położenia tej dwójki.
    Jak oni uratują Michi? Nie chcę im ubliżać, ale raczej mają marne szanse w walce z magią.

    Brakowało mi Mateusza, mam nadzieję, że pojawi się jak najszybciej. Jego wątek jest niesamowicie interesujący.

    Pozdrawiam bardzo serdecznie i czekam na następny rozdział,
    Eden

    OdpowiedzUsuń