sobota, 15 sierpnia 2020

Rozdział 21

 Okej, zacznijmy od tego, że nie tak wyobrażał sobie tajną bazę jeszcze bardziej tajnej organizacji. A już na pewno nie tak złowieszczej, jaką niewątpliwie był Zakon Czerwonego Smoka. Byłam przygotowana, że w olbrzymim budynku znajdzie się miejsce na jakąś przytulną, mroczną jaskinię, rzekę wypełnioną lawą albo przynajmniej obślizgłe lochy. 

Tymczasem wprost z biblioteki zostałam zaprowadzona do czegoś na kształt sali gimnastycznej. W dużym pomieszczeniu nie było niczego, po za dwoma materacami, opartymi o przeciwne ściany. Podłogę pokrywało stare linoleum, które skrzypiało przy każdym kroku, a za wysokimi oknami ciągnęły się aż po horyzont pola przykryte śniegiem. 

— Będziemy grać w zbijaka? — palnęłam. 

Zarina syknęła ostrzegawczo, ale Szefowa tylko uśmiechnęła się pobłażliwie. Kazała mi stanąć na środku sali. Mruknęła coś pod nosem, a wszystkie drzwi zaświeciły na czerwono. 

— Nawet nie próbuj uciekać. Zaklęcie zabezpieczające. Jeden nie właściwy ruch i zamienić się w popiół. 

Przełknęłam głośno ślinę. Kiwnęłam głową i stanęłam na baczność. Starając się nawet nie drgnąć, próbowałam mimochodem przyjrzeć się uważniej pomieszczeniu. Pewnie byłam idealistką, bo liczyłam na ratunek. I to prędki ratunek. W końcu Ezékiél już nie raz pokazał, że potrafi pokonać każdego przeciwnika. Do tego miał mnie chronić, nie prawdaż? Więc tak, miałam pełne prawo czekać na ratunek. 

Spięłam się nagle, słysząc za sobą dziwny szelest. Zarina stanęła pod jednym z materacy, a na ramiona narzuciła firmową pelerynę Zakonu. Szefowa zrobiła to samo, tylko na drugim końcu. Obie wpatrywały się we mnie w skupieniu. Nerwowo przestąpiłam z nogi na nogę. Nie miałam pojęcia, co niby miałabym zrobić. Kusiło mnie żeby zapytać, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Przed oczami cały czas miałam swoją rodzinę. Musiałam zrobić wszystko, by nic im się nie stało. 

— Przeprowadzimy mały eksperyment — wyjaśniła w końcu Szefowa. — Musimy zbadać poziom mocy, która w tobie drzemie. Stój nieruchomo i postaraj się nie krzyczeć. 

Zaraz, co….?

Zanim zdążyłam zaprotestować, uderzyły we mnie dwa promienie. Ból prawie rozerwał mnie od środka. Wrzasnęłam. Miałam wrażenie, że każda komórka pędzi w innym kierunku. Świat zawirował, straciłam grunt pod nogami. Zachłysnęłam się powietrzem, zacisnęłam oczy, tysiące maleńkich, piekielnie ostrych szpilek wbijało się w moją pierś. 

I nagle wszystko ustało. Opadłam bezsilnie na ziemi. Łapałam desperacko oddech. Zimne drewno przynosiło ukojenie. 

Zarina zacmokała z irytacją. 

— Jest słaba. 

— Ale moc ma wielką. — Szefowa wydawał się zadowolona. Przykucnęła obok mnie i przejechała palcem po czole. — Trzeba ją tylko odpowiednio ukierunkować. 

Jęknęłam. Chciałam coś powiedzieć, zaprotestować, ale ból dopiero powoli opuszczał moje ciało. Miałam ochotę zwinąć się w kłębek i zasnąć. Jednak zamiast tego zostałam zmuszona, by znów stanąć na nogi. 

— Nie rozumiem — wychrypiałam, nieudolnie próbując złapać równowagę. 

Szefowa przewróciła oczami. Z trudem powstrzymałam się, by jej nie przywalić. Poczucie bezsilności całkowicie mnie pogrążało. Chciałam ratować świat, powstrzymać Zakon, ale jednocześnie nie mogłam pozwolić, by moja rodzina zginęła, by coś im się stało. Tata już i tak zbyt wiele przeszedł. Śmierć któregokolwiek z dzieci mogłoby go całkowicie załamać. 

Zacisnęłam pięści. Musisz być silna Michelle. Musisz grać na zwłokę. Dać Ezékiélowi czas, by cię znalazł. Jeśli ktoś ma uratować świat, to właśnie on. 

Zebrałam się w sobie. Wzięłam dwa głębokie wdechy. Ból trochę zelżał. Mogłam spojrzeć Szefowej w oczy. 

— Chcę wiedzieć, co planujecie. 

Kobiety wymieniły znudzone spojrzenia. Nie uzyskałam odpowiedzi. Zarina odwróciła się na pięcie, po czym jak gdyby nigdy nic opuściła salę. Jej obcasy głośno stukały na drewnianej podłodze. Odprowadziłam ją wzrokiem. Zrobiłam krok do przodu, by też wyjść, ale Szefowa powstrzymała mnie jednym spojrzeniem. 

— Jeśli chcesz żeby twój tatulek doczekał następnego meczu, to sugeruję milczeć — warknęła. — Inaczej będę mniej uprzejma. 

Przełknęłam głośno ślinę. Zamilkłam. Graj na czas, graj na czas… 

Zarina wróciła po kilku minutach. W rękach trzymała średniej wielkości, drewniane pudło. Z hukiem położyła je na ziemi. Szefowa uśmiechnęła się triumfalnie. Położyła dłoń na wieku skrzyni, a ta rozbłysła czerwonym światłem. Coś szczęknęła. Wieko uniosło się powoli, odsłaniając czerwony materiał, na którym położono biżuterię. Ze trzy naszyjniki, kilka koczyków i dwa pierścionki. Każdy złoty, z kolorowym kamieniem. 

— Potrzebujesz wzmacniacza — wyjaśniła Szefowa. — twoja moc może cię zabić w czasie testów, a na to nie możemy sobie pozwolić. 

Musiałam przyznać jej racje. Ostatnie na co miałam ochotę, to zostać rozerwaną na miliony kawałków, przez własne nierozgarnięcie. 

Zarina wyjęła pierwszy medalion. Miał zielony kamień. Zawiesiła go na mojej szyi. Jęknęłam. Jakby ktoś przyłożył mi do skóry rozżarzone ogniwo. Czarownica pospiesznie zabrała naszyjnik. Spróbowała kolejny. Znów to samo. Po jakimś czasie okazało się, że jedyne wiszące kolczyki z fioletowymi kamyczkami nie próbują spalić mi skóry. 

— To naturalne wzmacniacze — wyjaśniła Zarina. — Dopasowują się do właściciela. 

— Jak różdżka w Harrym Potterze? 

Uniosła ze zdziwieniem brew. Zmieszałam się. Cholera Michelle, zacznij myśleć, za nim coś zrobić. 

— Spróbujmy jeszcze raz. 

Znów stanęły po dwóch stronach sali. Odruchowo zamknęłąm, oczy, przygotowując się na ból. Znów go poczułam, ale tym razem był inny. Nie uderzył nagle. Przychodził powoli, stopniowo, jakby chciał, by organizm się przyzwyczaić. Gdy minął nie upadła, a tylko zachwiałam się nieznacznie. 

Ze świstem wypuściłam powietrze. Nie zakręciło mi się w głowie. Nie czułam się tak, jakby, ktoś rozrywał mnie komórka po komórce. 

Cholerne wiedźmy nie skomentowały tego nawet słowem. Jeszcze raz spytałam, jak zamierzają zawładnąć światem, jednak znów nie otrzymałam odpowiedzi. Zamiast tego, Zarina po prostu przywołała swoich osiłków. 


Gdy zatrzasnęli za mną drzwi, opadłam na łóżko. Schowałam twarz w dłoniach. Powinnam wymyślić, jak uciec. Albo przynajmniej spróbować walczyć. A ja tymczasem bez zbędnych protestów poddałam się eksperymentom Zakonu. Czułam się jak ostatni śmieć. Byłam beznadziejna. Tyle dni treningów, walki, tylko po to, by zostać porwana przy pierwszej okazji. 

Może naprawdę lepiej by było, żebym nigdy się nie urodziła? 

Na drżących nogach podeszłam do okna. Promienie zachodzącego słońca odbijały się od śniegu. Musiałam być gdzieś na dalekiej północy. Było zimno. Słyszałam dudniący na zewnątrz wiatr. Kompletnie pustkowie. Prawie zerowe szanse, że Ezékiél mnie znajdzie. 

Zamrugałam, próbując odgonić łzy. Myśl Michelle, myśl. Przecież jesteś sprytna, prawda? A przynajmniej tak ci się wydaje. Może istnieje jakieś rozwiązanie. Nie dostrzegasz go, ale to nie znaczy, że ono nie istnieje. 

Zrobiłam dwa kroki w tył. Zacisnęłam i rozprostowałam palce. Moje myśli błądziły szaleńczo, rozważając wszystkie opcje. 

I nagle mnie olśniło. Przypomniałam sobie słowa Szefowej. Nie byłam zwykłą dziewczyną. Miałam przecież magię. Wystarczyło, że ją w sobie obudzę. Że nauczę się nad nią panować. 

I wtedy będę mogła uciec. 


***


Rada na przyszłość. Nigdy, ale to nigdy nie oferujcie czarodziejowi pomocy w przeglądaniu ksiąg.  Choćby nie wiem jak wspaniałym i ogarniętym człowiekiem był wasz znajomy, to przy starożytnych księgach na pewno mu odbije. 

Do świątyni Motyla przybyliśmy po kilkunasto godzinnej podróży. Najpierw rozklekotanym autobusem, potem samolotami, potem znów autobusem, a na końcu pieszo. Gdy w końcu stanęliśmy przed bramą, nie marzyłem o niczym innym, tylko by paść na łóżko i przespać cały ten koniec świata. Serio. Nie musiałem w nim uczestniczyć. 

Niestety okazało się, że przybycie to tego typu świątyni wiąże się z mnóstwem kompletnie bezsensownych formalności. Zapytano o dokładne dane, przeszukano, a potem jeden ze strażników rzucił zaklęcie, które chyba sprawdzało, czy na pewno mówimy prawdę. Przynajmniej taki mi się wydawało, bo nie zobaczyłem żadnych konkretnych efektów. Ale wpuścili nas na główny plac. Ezékiél pokierował nas do pierwszego budynku po prawej. Powiedział, że chce najpierw przedstawić nas swojemu mistrzowi, jednak okazało się, że ten akurat opuścił świątynie w jakiś ważnych sprawach. Miał wrócić dopiero za kilka godzin. 

Zyskaliśmy w ten sposób czas, z którym Ezi nie bardzo wiedział, co zrobić. Oprócz strażników i kilku starych mnichów, nie spotkaliśmy nikogo. W końcu zaprowadził nas do pokoi gościnnych. Pretty od razu rzuciła się na łóżku i zasnęła, Mateusz zajął łazienkę, twierdząc, że śmierdzi martwym skunksem. 

Zostałem sam. Co skończyło się tym, że Ezékiél zaproponował mi pomoc w przeszukiwaniu świątynnej biblioteki. 

Początkowo sądziłem, że powrót do domu sprawi, Ezi poczuje się pewniej. Tymczasem cały czas rozglądał się nerwowo, a każdy nawet najmniej szelest sprawiał, że aż podskakiwał na krześle. 

— Coś jest nie tak — stwierdził w końcu. 

Podniosłem głowę znad księgi. `Nie rozumiałem oczywiście ani słowa, ale udawałem, że pracuje. Przynajmniej wtedy nie czułem wyrzutów sumienia. 

— Co masz na myśli? 

Wzruszył ramionami. Byliśmy w bibliotece zupełnie sami, co też mnie zaskoczyło. Byłem przekonany, że w świątyni będzie aż roić się od łysych mnichów, patrzących na nas spode łba. Szczególnie, że na pierwszy rzut oka miejsce wydawało się wręcz wyjęte z hollywoodzkich filmów.  Kompleks niskich, kamiennych budynków, z czerwoną dachówką, ukrytych wysoko w górach. Wokół tylko śnieg, jaki i kompletna pustka. 

— Nie widziałem żadnego ucznia — wyjaśnił Ezékiél. — Jest kwiecień. Powinno być ich conajmniej pięćdziesięciu. 

— Może dostali nadprogramowe wolne i wrócili do domów? 

— Połowa nie ma domów. 

Zmieszałem się. Nadal niewiele wiedziałem o przeszłości czarodzieja. W swoich opowieściach skupiał się głównie na konieczności walki z Zakonem i ratowaniu Michelle. Domyślałem się, że ma za sobą ciężkie przeżycia, jednak nie miałem odwagi, by dopytać o szczegóły. W końcu tak naprawdę znaliśmy się od może dwóch dni. 

Ezékiél nie wydawał się urażony. Sięgnął po kolejną księgę i zagryzł wargę. 

— Strażnicy wpuścili nas bez żadnego ale. Zapowiedziałem się wcześniej, ale to i tak niepokojące. Powinni dopytywać o cel wizyty. Być bardziej podejrzliwi. Dlaczego nikt was nie pilnuje? Idzie nam zdecydowanie za łatwo. 

Musiałem przyznać mu racje. Zdałem sobie sprawę, że od czasu porwania Michelle mieliśmy zaskakujące szczęście. Nie dość, że znaleźliśmy tajemniczą rycinę, to jeszcze bez przeszkód dotarliśmy do świątyni. 

Trochę podejrzane. Życie nie mogło być aż tak łatwe. 

Ezékiél powoli odsunął krzesło. W skupieniu zmarszczył brwi. Uniósł jedną dłoń, a pomiędzy jego palcami przeskoczyły. Fioletowe iskry. Z zainteresowaniem przekrzywiłem głowę. 

— Co robisz? 

— Badam otoczenie — mruknął. — I nakładam zaklęcia ochronne. Tak na wszelki wypadek. 

Przełknąłem ślinę. Napiąłem mięśnie, jakby również przygotowując się do ataku. Już dwa razy prawie zginąłem z rąk czarodzieja. Wolałem nie testować powiedzenia „do trzech razy sztuka”. 

Trwaliśmy w milczeniu przez dobre dziesięć minut, ale nic się nie wydarzyło. Jedynie wiatr wył za oknem i powoli zaczynało się ściemniać. Wymacałem w blacie przełącznik i włączyłem światło. Zaskakujące było to, jak wiele zdobyczy techniki znajdowało się w świątyni. Przeczuwałem, że gdybym się uparł, to może znalazłbym tu Internet. 

— Jeśli wierzyć księgom, to w średniowieczu Zakon badał możliwość wzmocnienia swojej magii — powiedział Ezékiél, wracając do pracy. — W trakcie zmiany lini czasu wykorzystywana jest ogromna energię. Naukowcy Zakonu wykryli, że owszem część tej energii jest przeznaczana na podróż w czasie, czy stworzenie nowej tożsamości, ale pewna część jakby znika. Nie byli jednak wstanie dowieść, gdzie się podziewa. 

— Może po prostu wyparowała. 

— To nie możliwe. — Ezi stanowczo pokręcił głową. — Zasada zachowania energii. Zwykła fizyka. Ta magia musiała gdzieś być. — Zaczął dokładnie tłumaczyć jak działa magiczna energia i że tak naprawdę niespecjalnie różni się od tego, z czego korzystają normalni ludzie. Gdy opowiadał, jego oczy wręcz błyszczały z podekscytowania. Wydawało się, że choć na chwilę zapomniał o porwaniu Michelle. 

Potarłem palcami czoło. Przez moment poczułem się tak, jakbym znów był w szkole i próbował nie zasnąć na lekcji. Zamrugałem szybko, próbując odgonić znużenie. Musiałem pozostać skupiony. Nigdy nie wiadomo, z czego będę musiał skorzystać, by uratować świat. 

— Właśnie dlatego Zakon przypuszczał, że brakująca magia lokowana jest w błędach. Z czasem uwalniają ją w niekontrolowany sposób, co prowadzi do powstawania dziur między światami i przywoływania potworów. 

— Dlatego zabijają wszystkie błędy? 

Przytaknął. 

— Na razie nie wiedzą, jak tę moc ujarzmić. Gdy błąd ginie, jego rozproszona magia wraca do puli ogólnej. 

— I nie można z niej skorzystać? 

Ezékiél zamyślił się. Powoli pokręcił głową. 

— I tak i nie. Można korzystać z rozproszonej magii, ale jest ona zdecydowanie słabsza niż ta, która tkwi w każdym człowieku. Dlatego Zakon próbuje wykorzystać Michelle. Jeśli zdobędą jej magię za nim zginie, staną się niesamowicie potężni. 

Wzdrygnąłem się odruchowo. Przed oczami stanął mi obraz Michi, przywiązanej do krzesła, z metalowym hełmem na głowie. Oj, zdecydowanie naoglądałem się za dużo sensacyjnych filmów. 

— Jak zamierzają to zrobić? — zapytałem. 

Ezi momentalnie zmarkotniał i jakby postarzał się o dekadę. Z jego oczu zniknęła podekscytowane iskierki, a zamiast tego pojawiło się nieprzyzwoite zmęczenie. 

— Tego nie wiem. Liczę, że oni też są w fazie testów. Możliwe, że sami błądzą po omacku. Dzięki temu będziemy mieć czas by… 

Nie dokończył, bo nagle cała biblioteka zatrzęsła się w posadach. Książki z hukiem pospadały z półek, w ostatniej chwili uchyliłem się przed regałem, który uderzył w stół. Podskoczyliśmy na równe nogi. Ezékiél uniósł ręce i otoczył nas ochronną barierą energii. 

Po kilku sekundach wszystko ustało. Ezi ostrożnie opuści barierę. Wymieniliśmy znaczące spojrzenia. 

— Co to było? 

— Nie mam pojęcia… 

Nie zdążył odpowiedzieć. Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie. Do biblioteki wpadli przerażeni Pretty i Mateusz. 

Zdążyłem tylko spojrzeć na ich przerażone twarze, za nim rozpętało się piekło. 

***


Gorący prysznic był dokładnie tym, czego Mateusz pragnął najbardziej. Po kilku dniach spędzonych w podróży miał wrażenie, że dosłownie klei się od brudu. Dlatego też, gdy tylko Ezékiél pokazał im komnaty gościnne, zabrał z plecaka ciuchy na zmianę i zaryglował się w łazience. Dopiero wtedy, stojąc pod strumieniami ciepłej wody, mógł spokojnie poukładać w głowie ostatnie wydarzenia. Nawet nie przypuszczał, że jego życie może tak szybko wywrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. Jeszcze nie dawno był tylko znudzonym byłym siatkarzem, który nieudolnie próbował znaleźć sobie miejsce po zakończeniu kariery. Żył od poranku do poranku, od meczu do meczu, mechanicznie, jak robot, bez żadnych planów na przyszłość. Razem z pojawieniem się w jego życiu magii, odzyskał cel, sens, chęć do działania. Adrenalina znów buzowała w jego żyłach, czuł miłe podniecenie na myśl o nadchodzących przygodach. 

I przede wszystkim odzyskał Penny. 

Nadal nie potrafił o niej myśleć jako o Pierrette. W jego wspomnieniach Pierrette Antiga była małą dziewczynką, niemowlem płaczącym w kołyskę. Nie, ta drobna dziewczyna, o ciepłych, niebieskich oczach i zaskakującej sile nie była Pretty. Była Penelopą Bernard, dokładnie taką, jaką ją zapamiętał.

Uśmiechnął się pod nosem. Miał szczęście, cholerne szczęście. Ilu ludzi odzyskuje ukochaną osobę po dwudziestu latach? Ilu ludzi może znów usłyszeć jej głos, czy śmiech? Był najprawdopodobniej najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. 

Ale to nie jest Penny… 

Cichy głos w jego sprawił, że prawie poślizgnął się na mokrych kafelkach. Skrzywił się nieznacznie. Cóż, musiał się zgodzić. To była i nie była Penny. Wyglądała jak ona, zachowywała się jak ona, miała takie same wspomnienia, mówiła w ten sam sposób, uśmiechała się tak samo. 

Ale to nie była Penny. Nigdy tak naprawdę nią nie była. Od samego początku, od ich pierwszego spotkania, okłamywała go. 

Ta myśl bolała niczym cienkie ostrze wbite w serce. Dwadzieścia lat temu zaufał dziewczynie. Był gotowy spędzić z nią resztę życia. Kochał ją, naprawdę kochał. 

A ona cały czasy go okłamywała. 

Jęknął w duchu. Nie miał pojęcia w co wierzyć. Wszystko w co wierzył mogło być kłamstwem. Zachowanie Penny również. Jaką miał pewność, że nie zakochał się w oszustwie? W słodkich kłamstwach? Może wszystko, co sobą prezentowała było tylko grą? 

Spojrzał w lustro i skrzywił się mimowolnie. To i tak nie miało znaczenia. Minęło dwadzieścia lat. Nie miał żadnych szans, by odzyskać Penny. Pierwsze zmarszczki, pierwsze pasma siwych włosów. Miał czterdzieści lat. Mógłby równie dobrze być jej ojcem. Mógł cieszyć się, że żyje, ale nic po za tym. Musiał pogodzić się z faktem, że już nigdy nie odzyska dawnej miłości. 

Z tą myślą wrócił do pokoju. Penny spała na łóżku zwinięta w kłębek. Jej plecy unosiły się miarowo przy każdym oddechy. Wydawała się taka niewinna, taka bezbronna. Ciężko było uwierzyć, że tyle przeszła. Że teraz miała walczyć z całym złem tego świat. 

Ostrożnie usiadł obok. Przesunął opuszkami palców po czole dziewczyny. Choć jeszcze nie dawno miał wrażenie, że jej twarz zaciera mu się w pamięci, to teraz wszystkie wspomnienia wróciły ze zdwojoną mocą. Każda godzina razem, każda rozmowa, każdy pocałunek. Jakby wydarzyły się wczoraj. 

Tak bardzo by chciał mieć o te dwadzieścia lat mniej. Albo chociaż dziesięć. Żeby istniał chociaż cień szansy na odzyskanie dawnej relacji. Chciał móc z czystym sumieniem zaprosić Penny na randkę, znów sprawić, by się w nim zakochała, a potem kto wie, może by się oświadczył? Może udałoby im się ułożyć życie w jakimś uroczym domku na przedmieściach Paryża? Może zestarzeliby się razem, doglądając gromadki dzieci? 

Pokręcił stanowczo głową. Choć wiedział, że wiek to tylko liczby, to dla niego stanowiły barierę nie do przeskoczenia. A już na pewno nie po tym, co odkrył. 

Westchnął głęboko. Trudno. Musiał pogodzić się z tym, że nigdy w stu procentach nie odzyska dawnej miłości. 

Pretty wymruczała coś przez sen. Zacisnęła powieki, a na jej twarzy pojawił się niepokojący grymas. 

— Nie… — jęknęła. — Nie… zostaw mnie… nie… Nie! — Rzuciła się na łóżko. 

— Penny? — Mateusz momentalnie chwycił jej dłoń i ścisnął uspokajająco. — Już dobrze, spokojnie. Już dobrze. 

Oddech dziewczyny zwolnił, mięśnie rozluźniły się. Odetchnął z ulgą. Wolałby jej jednak nie budzić. Zasługiwała na spokojny sen. 

Jednak dokładnie w momencie, gdy o tym pomyślał, Pierrette otworzyła oczy. Przez moment patrzyła na Mateusza nieprzytomnym wzorkiem, a potem uśmiechnęła się słabo. 

— Cześć, coś się stało? 

— Chyba miałaś koszmar. 

— Możliwe. Zdarza się. — Usiadła, poprawiając rurki od tlenu. — Długo tu siedzisz? 

Z zakłopotaniem podrapał się po głowie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nadal ma mokre włosy, a dodatkowo zapomniał włożyć koszulki i teraz świecił gołą klatą. Odruchowo sięgnął po bluzę.

Jednak Pretty jedynie zachichotała widząc jego zawstydzenie. 

— Daj spokój. Widziałam cię w gorszej sytuacji. 

Ta, ale wtedy nie miałem siwych włosów na torsie, pomyślał gorzko. 

— Jeśli pozwolisz, to teraz ja się umyję. Włosy zaczynają mi się kleić. — Skrzywiła się nieznacznie po czym wstała i jak gdyby nigdy nic zamknęła się w łazience. 

Przez ułamek sekundy kusiło go, by za nią pójść. Zobaczyć, czy bardzo zmieniła się przez ten rok. Pamiętał, że ma pod lewym obojczykiem mały pieprzyk, a niżej bliznę po upadku z drzewa. Schudła dość mocno, więc może i te znamiona zmieniły położenie? 

Skarcił się za ten pomysł. Nie, jedyne co mógł zrobić, to pomóc ratować Michelle. 

Z tą myślą w końcu nałożył na siebie bluzę. Potarł palcami skroń. Miał wrażenie, że nagle zrobiło się dziwnie gorąco. Zdjął z powrotem bluzę. Zirytowany stwierdził, że to niewiele dało. Temperatura wydawała się rosnąć z sekundy na sekundę. Na jego czole zaczęły pojawiać się pierwsze kropelki potu. Wyjrzał na zewnątrz. Główny plac był kompletnie pusty. Panowała wręcz idealna cisza. 

Co było niepokojące, bo robiło się coraz cieplej. 

Zdenerwowany zastukał w drzwi łazienki. Raz, drugi, trzeci.. Cały czas zagłuszała go szumiąca woda. 

— Penny! Wyjdź, mamy problem! Chyba dzieje się coś dziwnego!


Tylko tyle był w stanie krzyknąć. Potem za oknem rozbłysło zielone światło i zapanowała ciemność. 


Tak jak obiecałam, przedstawiam kolejny rozdział. Jest w niej sporo Mateusza, więc mam nadzieję, że się za nim stęskniliście ;). 

Jak zwykle z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze i za wszystkie z góry dziękuję. 

Pozdrawiam

Violin

2 komentarze:

  1. Aż mnie ciarki przeszły na samą myśl o testach, którym poddawana była Michelle. Jak w jakimś filmie! Jedynym pocieszeniem jest to, że Zakon jak na razie nie ma zamiaru jej zabijać, ale jak długo jeszcze to potrwa? Na ten moment chcą wiedzieć, jaką mocą dysponuje Michi, ale co będzie, gdy już się zadowolą tą informacją? Nie wiadomo, co im do głowy strzeli. Oby Eziemu do tego czasu udało się wyśledzić miejsce, w którym aktualnie przebywa Michelle. A dziewczyna... Nie ma zamiaru się poddawać, to jasne. W końcu, jak sama słusznie zauważyła, po coś katowała się na treningach! Wstąpił w nią nowy duch walki, bo przecież nie będzie bezczynnie czekać na to, aż znów postanowią na niej poeksperymentować. Michelle ma głowę na karku, więc na pewno coś wymyśli ^^
    Ezi z zapałem zaczął wertować przeróżne księgi w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki, jednak przeczucie cały czas mówiło mu, że coś jest nie tak. A już się ucieszyłam, że faktycznie będą mieć spokój! Zakon jednak tak łatwo nie odpuści i będzie przeszkadzał im na każdym kroku.
    Mateusz w końcu znalazł chwilę dla siebie, aby przyswoić do siebie te wszystkie informacje. Nie dziwię mu się, że ciężko mu objąć rozumem, to co zaszło, że Penny jednak żyje, że to wciąż ona. Jasne, upłynęło sporo lat, ale dla miłości nie ma rzeczy niemożliwych :) Wierzę, że może im się udać, bo uczucie, które ich łączyło było wyjątkowe. Potrzeba tylko czasu i chęci, a nie ma co ukrywać, że obecne okoliczności nie sprzyjają rozmowom o miłości o tym, co dalej do siebie czują.
    Co ten Zakon znów wymyślił? Gorąc, jakieś huki i stuki... Oby nasza czwórka wyszła z tego cało!
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Michelle nie powinna wcale myśleć o sobie w tak negatywny sposób. Treningi treningami, odwaga odwagą, ale ogromne niebezpieczeństwo grozi jej rodzinie i to jedynie z tego powodu zgodziła się zostać królikiem doświadczalnym dwóch wariatek na miotłach. Ok, no może mioteł nie było ^^ W każdym bądź razie jesteśmy wiele poświęcić dla swoich najbliższych. Nawet poddać się torturom! Też mam wrażenie, że tak na prawdę Zakon nie wie jak ma wydobyć z Michelle to co dla nich najcenniejsze, stąd te wszystkie testy. Oby tylko Ezi zdobył na czas i nie był jedynie kapitanem Shanguem, ale i azjatyckim rycerzem na białym koniu! Ok, znów mnie poniosło ^^ w międzyczasie Michelle może poćwiczyć wydobycie magii ze swojej podświadomości, aby w razie czego mu pomóc :) Co dwie pary rąk przesiąknięte magią to nie jedna!
    Tymczasem ekipa ratunkowa znalazła się w "domu" Eziego, w którym dzieją się dziwne rzeczy. A przynajmniej nasz przystojny Azjata ma takie wrażenie. Czyżby i tutaj zaglądnął Zakon? Ugh, aż mnie ciary przeszły. Oni to nawet chwili oddechu nie mogą zaznać, dobrze że przynajmniej Mateusz zdążył się umyć ^^ Choć sama końcówka jest dość przerażająca. Mam nadzieję, że wyjdą z tego cało!
    Swoją drogą niech Mati nie patrzy w to lustro i się krytycznie ocenia, a walczy o swoją Penny, która istnieje i nie tylko w jego głowie! Penny i Pretty mają to samo serce, a w nim jego samego :) A lekka siwizna jest w modzie ^^
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń